sobota, 31 grudnia 2011

Sylwester

Szykują się jak mogą. Przymierzają stroje, zastanawiają się nad stylem. 

Czy raczej klasycznie? Krawat i mucha?


Czy może wzory etniczne? 


Czerpać z bogactwa fauny?


Uaa, mysza!!!

Niezależnie jaki styl wybierzecie życzę Wam szampańskiej zabawy.
Nawet w kapciach na kanapie ;).
W Nowym Roku zaś dużo smakowitych doświadczeń.

środa, 28 grudnia 2011

Wigilijny kompot z suszu.


Jako dziecko podczas Wigilii jadałam tylko wigilijną bułkę z makiem i masłem, zupę grzybową ze smażonymi uszkami i czekoladę z "bakalii", czyli talerza z orzechami, cukierkami i czekoladkami, który przygotowywała moja mama. Jeszcze piernik mi smakował. I to by było na tyle. Śledzie, ryby, ale i kisiel żurawinowy, mleczko makowe ze śliżykami i kompot z suszu mogły nie istnieć. Wdrukowały mi się jednak w pamięć i na Wigilię muszą być ;). Moje dzieci raczej ich nie ruszają, ja też zadowalam się małą ilością, ale na szczęście są inni chętni, a poza tym nie psują się szybko. 
Niestety nie istnieją zeszyty moich przodkiń z tak prostymi przepisami, jak kompot z suszu lub kisiel żurawinowy. Co więcej, wzięta na spytki moja mama wykręciła się przepisem zgrubnym z wieloma frazami "na oko" ;). A to przecież od niej nauczyłam się, że "na oko, to chłop w szpitalu umarł"! Musiałam, mimo pewnej niechęci do tych dań, na szczęście mijającej z wiekiem, jakoś ich próbować, bo pamiętałam ich smak. I o ile kompot z suszu mojej rodzicielki jest dla mnie za bardzo "wędzony" i wprowadziłam w nim pewne zmiany, o tyle kisiel próbowałam odtworzyć dokładnie. Pojawiają się co roku na naszym stole, porządnie schłodzone, bo takie smakują najlepiej. Są częścią tradycji. Ciekawe czy na stołach moich dzieci też będą się pojawiać?


Gdy pierwszy raz ugotowałam kompot z suszu, poczułam się mocno zaskoczona, bo... mi smakował. Mimo, że użyłam prawdziwych, polskich wędzonych śliwek z pestką. Okazał się lekko kwaskowaty, pełen aromatu i smaku, z lekką tylko nutą wędzonego smaku.
Zapisałam proporcje i jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Teraz gotowanie kompotu jest banalnie proste, tylko trzeba o nim pamiętać odpowiednio wcześnie. Gorący kompot z suszu to nieporozumienie. 

Wigilijny kompot z suszonych owoców
Składniki:
  • 1/2 kg śliwek suszonych z pestką
  • 8 łyżek cukru
  • 1 kawałek cynamonu
  • 4-5 goździków
  • 1 anyż gwiaździsty
  • cienko (bez albedo) obrana skórka z jednej cytryny
  • woda

Kompot zaczynam przygotowywać dwa dni przed Wigilią wieczorem. Myję śliwki, wkładam do garnka, w którym będą się gotowały i zalewam wodą. Tak 1/2 do centymetra ponad owoce. Odstawiam. Muszą postać co najmniej przez noc, u mnie zazwyczaj koło doby. W wieczór poprzedzający wigilię wrzucam do niego przyprawy, skórkę z cytryny i cukier. Gotuję na maleńkim ogniu przez ok. 15 minut. Odstawiam do wystudzenia. Przecedzam. Wybieram część najładniejszych śliwek, wkładam do kompotu. Chłodzę. Powinien być naprawdę zimny.
Przyprawy i skórkę wyrzucam. Zaś z reszty śliwek można zrobić pierogi piernikowe.
W tym roku mój kompot przeszedł lekką modyfikację. Ponieważ udało mi się kupić suszone owoce nie wędzone (kompot mojej mamy, jak dla mnie, ma za dużo smaku wędzonego, którego nabywa poprzez dodanie gruszek i jabłek), to oddzielnie zalałam wodą po sporej garści fig, jabłek, gruszek i niesiarkowanych (ciemnych) moreli. Też zostawiłam je na noc, też dodałam cynamon i goździki i gotowałam ok. 15 minut. Nie słodziłam, nie było takiej potrzeby. Połączyłam wywary - kompot wyszedł pyszny. 
Owoce zjedliśmy ze smakiem i jogurtem z cynamonem. Były bardzo dobre, a w połączeniu z pestkami granatu - bardzo malownicze.


Jeśli używacie śliwek bez pestek, to czas gotowania należy skrócić, bo się rozgotują. Nie należy z nimi gotować też innych owoców, bo wychodzi mało apetyczna pulpa. Kompot wprawdzie jest smaczny, ale owoce w nim nie są już takie apetyczne, jakby mogły być. 

A na dworze niestety dalej raczej przedwiośnie niż zima...



Jeszcze nigdy nie zdecydowałam się na wegetariańskie święta. Na Wigilii pojawiają się ryby - śledzie i w galarecie. Ale karp już nie. Zamiast niego były pierogi. Niestety nie udaje mi się przygotować tyle jedzenia, żeby nie zostało. Choć może to dobrze, jemy w kolejne dni świąt. Nie ma u nas pieczystego. W tym roku były zupy, uszka i pierogi z Wigilii. Może trochę jednak do wegetariańskich świąt dążymy. Dlatego też bliska wydała mi się akcja:



Ten i post o śliwkowych pierogach biorą w niej udział. 



Śliwkowe pierogi zimą i Bambo.

Nie znoszę wyrzucać jedzenia. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale tak mam. Może to pokłosie argumentów używanych przez babcię i mamę, jak nie chciałam jeść: "A murzynki w Afryce głodują"?. Argumentu wobec swoich dzieci nie używam - stał się politycznie niepoprawny, zresztą jakoś bardzo nie wpływał na ilość pochłanianego przeze mnie jedzenia. Co najwyżej na moje wyrzuty sumienia. Chyba były spore, skoro tak dobrze go do dziś pamiętam ;).
Skoro mowa o niepoprawności politycznej, to padł jej ofiarą również murzynek Bambo. Szkoda, lubiłam ten wierszyk Juliana Tuwima i na pewno nie odbierałam go jako pozbawionego szacunku do ludzi o ciemnym kolorze skóry. Tak a propos:  wiecie na jaką literę Bambo ma buzię? 
W każdym razie nie znoszę wyrzucać jedzenia. Co roku zaś pozbywałam się mnóstwa śliwek z wigilijnego kompotu. Był na nie jeden chętny i wszystkich nie dawał rady zjeść. Z bólem serca ładowałam je na kompost. Do czasu... Bo w tym roku dotarło do mnie, że można zrobić z nich pierogi. Wybrałam najładniejsze owoce i zostawiłam w kompocie, a  mniej więcej dwie trzecie przerobiłam na nadzienie.  Mężczyźni mojego życia pewnie nie byli do końca zachwyceni, bo w większości oni je zrobili (ja machnęłam 1/3, a wyszło ich w sumie ok. 150). Niektóre mają troche za grube ciasto (jakąś fuszerkę ktoś odstawił - nie ja ;) ), a i tak są pyszne. Z wyraźną, lecz nienarzucającą się nutą wędzonych śliwek. Z lekką smugą przyprawy piernikowej. Polane jogurtem z delikatnym akcentem cynamonu. Wszystko to się łączy i uzupełnia. Istna symfonia smaku. Ach, pychoty. 



Pierogi z suszonymi, wędzonymi śliwkami
Ciasto:
  • 1/2 kg mąki
  • 250 ml (szklanka) wrzątku
  • 1 jajo
  • 5 łyżek (75 ml) oleju
  • szczypta soli
  • 1 i 1/2 łyżki przyprawy piernikowej
Ciasto zrobiłam z trzech proporcji. To znaczy w trakcie lepienia pierogów dwa razy je dorabiałam ;).

Nadzienie:
  • ok. 60 dag suszonych, wędzonych śliwek z pestkami
  • kawałek cynamonu
  • 5 goździków
  • 9 i 1/2 łyżki cukru
  • 6 łyżek miodu
Nadzienie: Śliwki umyć, włożyć do garnka i zalać wodą tak, by je przykryła. Zostawić na noc. Następnego dnia dodać kawałek cynamonu i goździki, posłodzić. Gotować na małym ogniu przez 15 minut. Wystudzić. Odcedzić. Wywar to pyszny kompot - wypić samemu albo podzielić się z miłymi sobie osobami ;). Ze śliwek wyjąć pestki, zmiksować, wymieszać z miodem. 
Przy miodzie odchodzę od swojej żelaznej zasady posługiwania się miarkami. Boję się, że się połamią ;).  Wzięłam zwykłą łyżkę do zupy, którą najpierw wyłożyłam, a potem wymieszałam miód ze śliwkami. W tym przepisie ilość miodu jest podana orientacyjnie, jej wahania na pewno nie zaszkodzą. Pierogi wyszły mało słodkie, można dać go trochę więcej. 
Ciasto: Mąkę wymieszać z solą i przyprawą do pierników. Zalać wrzątkiem, wymieszać, odstawić do ostygnięcia. Dodać jajko i olej, wyrobić elastyczne ciasto. Włożyć do torebki foliowej i zostawić na co najmniej 20 minut. 
Ciasto rozwałkowywać na stolnicy podsypując jak najmniej mąki. Można też wałek smarować lekko mąką. Ciasto jest elastyczne i zazwyczaj tej dodatkowej mąki nie wymaga bądź potrzebuje jej w małych ilościach.Wykrajać kółka o średnicy ok. 8 cm, kłaść łyżeczkę nadzienia, zlepiać pierogi. Układać na wysypanej mąką tacy. Przykrywać ściereczką, żeby nie wyschły.
Gotować w lekko posolonym wrzątku (łyżeczka soli na gar trzylitrowy) przez pięć minut od wypłynięcia. 

Pierogi można zamrozić surowe bądź gotowane. W tym celu układam je na tacach wyłożonych folią spożywczą i gdy są zamrożone, przesypuję do woreczków. Prosto z zamrażarki wrzucam do lekko osolonego wrzątku: surowe gotuję 5 minut od wypłynięcia, gotowane wyjmuję, jak tylko wypłyną. 
Te pierogi są całkiem dobre też na zimno. 



Jogurt do pierogów:
Składniki:
  • 150 ml jogurtu naturalnego
  • 1 łyżeczka cukru
  • szczypta mielonego kardamonu
  • 1/8 łyżeczki cynamonu
Jogurt wymieszać z cukrem i przyprawami. Polewać nim pierogi. 

Taki jogurt nie jest bardzo słodki. Spokojnie można po polaniu jeszcze posypać cukrem. Albo i nie ;). 


Smacznego !

Co zaś się tyczy murzynka Bambo i jego buzi...  Jak zapewne większość z Was wie:
"Bambo czarną na-dy-ma buzię". Czyli na literę D. Na co zwrócił uwagę Andrzej Poniedzielski ;).  

sobota, 24 grudnia 2011

Dziś Wigilia

Czy ten pan i ta pani są sobie pisani? 


Przecież w życiu największego bałwana może zdarzyć się miłość, a te są całkiem niewielkie. 
Trochę im zazdroszczę ciepła, przytulenia, sympatii z którą się do siebie odnoszą. 
Może to przez brak pośpiechu i wynikającej z niego irytacji? 

Tego Wam życzę na Święta: spokojnego, bez pośpiechu i irytacji przeżywania ich wspólnie z bliskimi. Z tymi, z którymi chcielibyście być. Świąt, które naładowałyby Was pozytywnie na długo.
Sobie też...

A skoro bałwany się przyplątały, to może znak, że chcemy śniegu? I że jeszcze umiemy cieszyć się zabawą w śnieżki i lepieniem bałwana? 

Wieczorem zaś zasiadamy przy kominku z ciepłą herbatą...



poniedziałek, 19 grudnia 2011

Lukier do pierniczków

 Lukier do sklejania lub ozdabiania.


Musi mieć dobrą konsystencję, bo jeśli nie ma, to nie wychodzi to, co chcemy zrobić. Ten powyżej jest do sklejania choinek - gęstszy niż do rysowania wzorków.  Robię go od lat i bawię się w ozdabianie pierniczków. Można dodać do niego jadalne barwniki (w paście lub w proszku) i ciasteczka robią się bajecznie kolorowe. Moje zazwyczaj są białe. Pewnie z powodu lenistwa (poziom niemałego i tak przy lukrowaniu bałaganu znacznie wzrasta ;-) ) i podświadomego niepokoju, jak zareaguje moja rodzina alergików na barwniki. Niby nigdy nic się nie stało, ale... skoro można usprawiedliwić lenistwo, to dlaczego nie?
Cukier użyty do lukru nie może mieć grudek, bo zatykają się narzędzia, którymi ozdabiamy. Chyba, że ktoś nanosi go wykałaczką - też to praktykowałam wcale z niezłym skutkiem. Kiedyś był podobno taki w sprzedaży, chyba zniknął. Już wolę przesiać go po prostu za każdym razem przez sitko, niż szukać w sklepach trudno dostępnego akurat tej a nie innej firmy. 

Lukier
Składniki:
  • 1 białko jaja
  • 1 szklanka przesianego cukru pudru
Ucierać białko z cukrem aż stanie się białe i błyszczące. Trwa to dość długo, co najmniej 5 minut. Jeśli lukier jest za rzadki, trzeba dodać więcej cukru (do klejenia choinek dodaję w sumie 1 i 1/2 szklanki ). Jeśli jest za gęsty, dodawać po kropli wrzącej wody i mieszać aż do uzyskania pożądanej konsystencji. Najlepszy jest dopiero co zrobiony, ale można go przykryć folią i przechowywać w lodówce. 


To najprostszy przepis na lukier do ozdabiania, jaki znam. Zawdzięczam go Bajaderce. Bardzo dobrze się sprawdza. 


Ozdabianie pierniczków - są właściwie dwa ozdabiania pierniczków. Jedno, to z dziećmi, rodziną i znajomymi. Impreza totalna. Piecze się dużo pierniczków, kręci lukier, najlepiej jeszcze go barwi i sadza imprezowiczów wokół stołu, który można potem umyć. Wskazane, aby wszyscy mieli fartuchy. Pierniczki nie wychodzą może jak spod ręki artysty, ale frajdy jest co niemiara. 


Drugie ozdabianie, to moje ozdabianie nocne. W domu cicho, nikt mi nie przeszkadza, a ja się bawię. Biorę pierniczki i maluję. Talentu wybitnego nie mam, ale cieszy mnie wymyślanie coraz to nowych wzorów. Bo jakoś tak dziwnie się dzieje, że nawet jak ozdabiam mnóstwo, to raczej nie ma dwóch takich samych. Zupełnie nie wiem dlaczego? :D.



W tym roku miałam nie ozdabiać, ale został mi lukier po choinkach. Wlałam do niego wrzątku, wymieszałam i... tylko parę. Naprawdę nie było idealnie. Lukier wyszedł za rzadki, grudka mu się czasami zdarzyła, ale... Cieszę się, że choć trochę mi się udało pobawić. Was też namawiam.



 

Piernikowe choinki.

Bardzo lubię takie choineczki. Prawda, że są urocze? Jednak tym razem to nie one będą bohaterkami.



Widać w moim przypadku z pierniczkami "nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go". Piekę je co roku tylko w okolicach świąt Bożego Narodzenia. To takie wybitnie sezonowe ciasteczka. I zawsze eksperymentuję. Mimo, że wydawało mi się, że tym razem na pewno nie będę miała czasu na nowości - nie wytrzymałam. Wypróbowałam przepis Beaty Lipov na choinki. I? I wyszły bardzo dobre pierniczki. Do powtarzania, jak to orzekły dzieci. Czyli nie tylko dało się zjeść, ale były na tyle dobre, że warto zachować przepis. To duży komplement, bo dobrych pierniczków pojawiało się u nas sporo i mojemu potomstwu niełatwo dogodzić. Liczyłam wprawdzie, że wreszcie trafię na pasujące mi ciasto, które nie rośnie (wszak miały być choinki), ale tu się zawiodłam. Pierniczki urosły. Nie jakoś bardzo, ale jednak.Tak myślę... Może jednak pierniczki na choinki powinny być troszkę puchate? I może jest to ciasto na nie idealne?


Pierniczkowe choinki piekłam już nie pierwszy raz. Dodają świętom uroku, bardzo je lubimy. Czasem wychodzą mi krzywe, jakby wiatr wiał podczas ich tworzenia. Nigdy nie są idealne. Cóż, zazwyczaj to co zrobię (upiekę, ugotuję) wygląda nie do końca tak, jakbym chciała. :D Za to smakuje na szczęście całkiem ok.


Choinki robi się bardzo prosto. Wystarczy mieć komplet coraz to mniejszych foremek gwiazdek. Jeśli chcę zrobić choinkę, to piekę po dwie każdej wielkości plus jedną najmniejszą dodatkowo na czubek.



Potem ustawiam je jedna na drugiej, żeby ramiona jednej gwiazdki były na miejscu między ramionami drugiej.



Sklejam lukrem, doklejam gwiazdkę - czubek na samej górze. To jest najtrudniejsze z całej zabawy. No może obok lekkiego zwichrowania bocznego - trzeba choinkę od razu po sklejeniu obejrzeć ze wszystkich stron. Czasami jeszcze dodatkowo ozdabiam.

Z ciastami na pierniczki mam pewien kłopot. Zawsze wydają mi się za rzadkie i dodaję dużo więcej mąki niż w przepisie. Na szczęście jakimś cudem nigdy nie wyszły mi niesmaczne. Tak było i tym razem. To co zagniotłam wg. przepisu było lejące. Nijak nie przypominało takiego do wałkowania. Dodałam 2 szklanki mąki.
Drugi problem jaki mam, to mierzenie miodu szklankami. Jest on tak klejący, że aż strach. Przeliczam zawsze te szklanki na gramy i go ważę (1 szklanka miodu to 360g). Może ta metoda powoduje, że daję go jednak więcej i stąd konieczność dodania mąki?

Pierniczki
  • 1 i 1/2 szklanki czyli 540 g miodu
  • 150 g masła
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 1 opakowanie przyprawy do pierników
  • 840 g mąki (czyli 1/2 kg z przepisu + moje dodatkowe 2 szklanki)
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • szczypta soli
  • 1 jajko
Mąkę przesiać, wymieszać z sodą i solą.
Miód  podgrzać (nie zagotować) od czasu do czasu mieszając z masłem, cukrem i przyprawą do pierników. Odstawić do ostygnięcia. Wlać do mąki, dodać lekko roztrzepane jajko i wyrobić gładkie, elastyczne i lśniące ciasto.
Rozwałkować podsypując mąką na grubość ok. 1 cm - może trochę mniej. Wyciąć kształty. Układać z odstępami - trochę rosną. Piec na macie silikonowej lub papierze do pieczenia ok. 15 minut w 180 stopniach (z termoobiegiem 160-170 stopni). Studzić na kratce.
Po wystudzeniu sklejać lukrem.



Z tego ciasta wychodzą też fajne pierniczki w innych kształtach. Nie trzeba koniecznie piec choinek. :)
Autorka przepisu piecze kółka i z nich skleja drzewka, ale wychodzą bardziej przysadziste. Wolę swoje smuklejsze z gwiazdek.  
Jeszcze lukier... O lukrze będzie niedługo... Już jest!

sobota, 17 grudnia 2011

Jasełka i piernik.

Lubicie te wszystkie "wigilie" przed świętami? Przedszkole, zuchy, szkoła, praca? Wszystko skomasowane w ostatnich tygodniach przed Bożym Narodzeniem, gdy czas mnie goni bardziej niż zwykle?
Przyznam się, że kiedyś ich nie lubiłam, teraz mam coraz bardziej mieszane uczucia. Wzruszają mnie moje dzieci z wielkim przejęciem wypowiadające swoje kwestie w jasełkach i śpiewające kolędy. Coraz lepiej znam i lubię rodziców ich koleżanek i kolegów, więc rzadziej stoję jak kołek, a częściej jest to spotkanie z miłymi mi ludźmi i okazja do porozmawiania. To lubię. Nie lubię natomiast dzielić się pięćset tysięcy razy opłatkiem i składać życzenia komuś, kogo znam tylko z widzenia. Pewnie, że nie życzę mu źle, lecz naprawdę nie wiem, co go ucieszy i życzenia wychodzą zdawkowe. Chyba się starzeję, w szkole średniej potrafiłam godziny całe spędzić na składaniu życzeń. :). Nie lubię też myśleć, że właściwie powinnam teraz siedzieć w kuchni, bo potem zarwę parę nocek, będę nieprzytomna i zmęczona, a nie ciesząca się świętami. Stanowczo czekam aż wszystkie moje dzieci zaczną spędzać te spotkania bez rodziców.
Zazwyczaj powinnam przynieść coś do jedzenia. Jeśli mogę, wybieram pieczenie ciasta, a nie krojenie sałatek czy lepienie pierogów. Wystarczy, że zrobię je na "moje święta". Staram się wymyśleć coś mało pracochłonnego. Z drugiej strony jestem kuchenną ryzykantką - jak już mam coś robić, to niech ja też mam trochę przyjemności i eksperymentuję z nowymi dla mnie potrawami. Na szczęście rzadko muszę robić coś kolejnego, bo eksperyment okazał się totalną porażką :D. Tym razem się udało i to podwójnie. Załapałam się na ciasto, a nie żmudne lepienie lub krojenie. I wyszło wspaniale. No może się troszkę kleiło i lepiej było mieć talerzyk, ale do smaku nie można było się przyczepić. Coś pysznego.


Piernik drożdżowy przekładany powidłami śliwkowymi z polewą 
Ciasto:
  • 60 g drożdży
  • 6 żółtek 
  • 6 białek
  • 230 ml (niepełna szklanka) cukru
  • 3/4 szklanki miodu
  • 3/4 szklanki oleju
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka sody
  • 1 opakownie przyprawy do pierników
Przełożenie: 
  • 2 niecałe słoiki dżemowe powideł śliwkowych  (takie po ok. 280 ml)
Polewa:
  • 125 g masła
  • 3/4 szklanki cukru
  • 4 i 1/2 łyżki kawy inki
  • 3 łyżki wody
Drożdże rozetrzeć z dwiema łyżkami cukru i odstawić.
Mąkę wymieszać z sodą i przyprawami.
Żółtka ubić z resztą cukru. Cały czas powoli ubijając dodać drożdże z cukrem, olej i miód. Ma być dokładnie zmiksowane. Dodać mąkę z dodatkami i dokładnie wymieszać.
Ubić pianę z białek. Delikatnie wymieszać z ciastem.
Formy wysmarować masłem i wysypać bułką tartą. Wlać ciasto do 2/3 wysokości.
Piec ok. 50 minut w temperaturze 180 stopni. Wyjąć, jak patyczek włożony do ciasta będzie suchy.
Studzić na kratce.

Jak ciasto już wystygnie, przekroić na trzy części. Przełożyć powidłami.

Przygotować polewę. Wszystkie składniki rozpuścić w rondelku. Gotować od czasu do czasu mieszając przez 5 minut. Ma nie kipieć, ale też musi wyraźnie bulgotać. Robię to z zegarkiem w ręku. To nie jest najprostsza pod słońcem polewa i te 5 minut jest ważne. Na początku płynie, za długo gotowana po zastygnięciu potrafi się kruszyć. Na szczęście nie ma specjalnych skłonności do przypalania. Zaś przede wszystkim jest bardzo smaczna. Właśnie z dodatkiem kawy inki. Można ją robić też z kakao, ale ja wolę w tej wersji (a poza tym uczuleni na czekoladę też mogą ją jeść).

Gorącą polewą polać ciasto. Uwaga spływa. To co spłynie podjadamy, jak wystygnie :D.

Podawać następnego dnia albo później. Niech ciasto ma czas przegryźć się.


Przepis na piernik jest autorstwa Malinny. Zupełnie nie wiem, dlaczego dopiero teraz go upiekłam. Całe szczęście, że nie przegapiłam w ogóle. Na pewno wart jest grzechu.
Piekłam w dwóch keksówkach. Jedna miała wymiary 30x11x8   , zaś druga, mniejsza 21,6x11,4x6,35.
Używam przyprawy do piernika firmy Kotany. Jedyna jaką znalazłam bez dodatku cukru. Jeśli jej nie mogę dostać, mieszam korzenie sama.


Czy renifery lubią piernik? Te się tego nie dowiedzą. Na ten ostatni kawałek było czworo chętnych. Sami rozumiecie, że dla nich nic nie zostało :D.

Nadziewane pierniczki

Ciasteczka są pyszne. Akurat jest czas, by zrobić je na święta. Zdążą poleżeć i nabrać smaku, a nie zdążą się zepsuć. Co roku eksperymentuję poszukując pierniczka idealnego. Jeszcze takiego nie znalazłam, choć wiele było wspaniałych. To jedne z nich.


Nadziewane pierniczki
Pierniczki: 
  • 1/2 kg mąki
  • 4 żółtka
  • 2 białka
  • 3/4 szklanki cukru
  • 3 łyżki kakao (można zastąpić kawą inką - to wersja dla uczuleniowców kakaowych)
  • 100 ml śmietany 18%
  • 1 i 1/2 łyżeczki sody
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków (można utłuc w moździerzu albo młotkiem w ściereczce na desce)
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 1/4 łyżeczki mielonego pieprzu
  • 125 g masła
  • 200 g miodu
Nadzienie:
  •  225 g marcepanu
  • 1/4 szklanki cukru 
  • 2 żółtka
  • 1/3 szklanki mąki
  • 1 łyżka mleka
  • 1 łyżka soku z pomarańczy
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżeczka ekstraktu z migdałów (niekoniecznie)
Lukier:
  • 1/2 szklanki cukru pudru
  • 1 i 1/2 łyżki koniaku
Pierniczki:
Miód zagotować z przyprawami. Włożyć masło i poczekać, aby się rozpuściło (można czasem pomieszać). Zostawić do wystygnięcia.
Do śmietany (powinna mieć temperaturę pokojową) dodać sodę i wymieszać - trzeba to robić w sporym naczyniu, bo zwiększa swoją objętość.
Ubić pianę z białek. Ubijając dodać cukier i żółtka (po jednym).
Teraz mieszanie: Najpierw mąkę z kakao, dodać do nich jajka z cukrem, miód z przyprawami i masłem, a na końcu śmietanę z sodą. Ma powstać jednolita, dość rzadka masa. Trzeba ją zostawić w chłodnym miejscu na 24 godziny, aż zgęstnieje.  
Rozwałkowywać podsypując mąką na grubość 2-3 mm. Wycinać pierniczki. Na jednym układać trochę nadzienia, przykrywać drugim, przyciskać naokoło, żeby się skleiły.
Tym razem wykrawałam okręgiem o średnicy 8 cm (moczyłam w mące, bo ciasto się lepiło) i wkładałam kopiastą łyżeczkę nadzienia. Starałam się podsypywać mąką od spodu, żeby mi się ciasto do stolnicy nie przyklejało, a mniej od góry. Potem tą górą do siebie składałam kółka, żeby się zlepiły. Wyszły, jak widać na zdjęciach nie najmniejsze - trzeba je chyba będzie kroić na kawałki ;).
 Blachę wyłożyć matą silikonową lub papierem do pieczenia. Posypać cieniutko mąką. Układać ciasteczka zachowując odstęp - sporo rosną we wszystkie strony. Piec w temperaturze 190 stopni (z termoobiegiem) lub 200 bez niego przez ok. 10 minut. Studzić na kratce. Jeszcze gorące polukrować. Zostawić do wyschnięcia. Włożyć do puszki. Przechowywać w raczej chłodnym miejscu (o ile się da). Choć wydaje mi się, że tydzień powinny wytrzymać w temperaturze pokojowej.
Widać, że tym razem zapomniałam o lukrze? Żałuję. Zjadłam tego rozkrojonego pierniczka ze zdjęcia i naprawdę byłby lepszy polukrowany. Może jeszcze spróbuję nadrobić, choć są dużo lepsze efekty, gdy robi się to na gorąco. 


Nadzienie:
Marcepan rozetrzeć z cukrem. Dodać pozostałe składniki i dobrze wymieszać.
Tradycyjnie robię to malakserem. 

Lukier:
Cukier utrzeć z koniakiem. Jeśli za gęsty, dodać więcej alkoholu, jeśli za rzadki - cukru.

Warianty:
Można oczywiście eksperymentować z innymi nadzieniami i lukrami. Mi się jeszcze sprawdziły takie połączenia:
  • powidła śliwkowe i polewa czekoladowa 
  • dżem morelowy i lukier z koniakiem
  • dżem z czarnej porzeczki i lukier z arakiem 
Bazowałam na przepisach  Kaeru i Bajaderki.



Marcepan

Marcepan pochodzi ze wschodu. Podobno orginalny ma w sobie wodę różaną, a niekoniecznie ma białko.  Kupić go wcale nie jest łatwo, a wnikliwe czytanie składu czasem potrafi odwieźć od transakcji.
Robię go już od lat. Jest pełen migdałów. I cukru. Można go barwić, można z niego lepić  jadalne ozdoby - jest plastyczny, można używać do innych potraw. Szczelnie zawinięty w torebkę foliową wytrzymuje w lodówce parę miesięcy (robię zazwyczaj więcej w grudniu i mam jeszcze na Wielkanoc). Przepis podany  przez Bajaderkę - mojego mistrza kulinarnego. 


Marcepan

Składniki:
  • 1 i 1/2 szklanki obranych migdałów
  • 1 i 1/2 szklanki cukru pudru
  • 1 białko
  • 1/2 łyżeczki ekstraktu z migdałów (niekoniecznie)
Migdały zmielić jak najdrobniej. Wymieszać z cukrem, białkiem i ekstraktem na jednolitą masę. Schłodzić w lodówce co najmniej przez 2 godziny.  



Ekstrakt z migdałów to wyciąg alkoholowy nimi pachnący. Broń Boże nie "zapach" - olejek pełen chemii dodawany do ciast. Swoją drogą nie wiem, czy takie olejki jeszcze można kupić :).
Marcepan robię w malakserze. Najpierw mielę w nim jak najdrobniej migdały, potem dodaję resztę składników i czekam, aż się zacznie tworzyć kula. 
1 szklanka cukru pudru waży 170 gram.
Ważyłam jedną szklankę obranych migdałów - wyszło 180 gram. Nie wiem tylko, czy dobrze wyschły i  czy tak naprawdę nie ważyła w nich też woda użyta do obierania.
Zdarza mi się robić marcepan z kupionych mielonych migdałów. Często są w porcjach po 200 g. Dodaję je wszystkie. Czyli wrzucam po prostu wszystkie składniki do malaksera i miksuję, aż zaczną się łączyć. Potem wyjmuję i ew. zagniatam, jak ciasto. 
Migdały można łatwo obrać ze skórki zalewając wrzątkiem i pozostawiając na co najmniej 5 minut. Po tym czasie ściska się tę skórkę i one całkiem prosto z niej wyskakują. Metoda ma wadę - łapią wilgoć i dopóki dobrze nie wyschną, nie dają się zmielić w malakserze. Są za bardzo "klejące". Suszę je rozłożone - niestety z dobę to zajmuje. 
"Moja" szklanka ma zawsze objętość 250 ml.
Z podanych proporcji wychodzi ok. 450 g marcepanu.  
Uformowany marcepan wkładam do worka foliowego i przechowuję w lodówce.

piątek, 9 grudnia 2011

Chleb śródziemnomorski

Jest pyszny. Łatwo go zrobić. Nie wymaga dużo trudu, ot wlewa się, wsypuje, miesza łyżką i czeka. Chyba najbardziej pracochłonne jest pokrojenie oliwek.




Wcale tych oliwek na szczęście nie trzeba kroić. Równie dobrze można posypać go czymś innym.
Przepis podpatrzyłam u Eposki.

Chleb śródziemnomorski

Składniki:
  •  50 g drożdży
  • 1 szklanka otrębów
  • 1/2 szklanki płatków owsianych
  • 1/2 szklanki siemienia lnianego
  • 1/2 szklanki słonecznika
  • 1/2 szklanki pestek dyni
  • 2 i 1/2 szklanki ciepłej wody
  • 2 - 2 i 1/2 szklanki mąki pszennej 
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oliwy
  • ew. tymianek lub oregano
  • pokrojone w plasterki czarne oliwki
Do dużej miski wkruszyć drożdże. Zalać szklanką ciepłej (nie gorącej, drożdże nie lubią temperatury ponad 40 stopni) wody. Mieszać drewnianą łyżką aż się rozpuszczą. Dosypać otręby, płatki, siemię, słonecznik i pestki dyni. Dolać resztę wody i oliwę.
  
Dygresja pierwsza: wody musi być tyle, aby ziarna tworzyły paciaję luźno spływającą z łyżki. Jak jest jej trochę za dużo, to trudno. Najwyżej trzeba będzie dosypać więcej mąki. Chleb i tak się uda. Jak za mało, to oczywiście trzeba dolać wody i zamieszać.


Dosypać 2 szklanki mąki i sól. Rozmieszać. Jeśli masa jest już gęsta (ma być klejąca, trzymać się łyżki i powoli spadać), ale na pewno nie ma konsystencji np. ciasta na pierogi - nie da się z niej uformować bochenka, to pomieszać ok. 2 minut. Przykryć ściereczką, albo na miskę nałożyć torbę foliową i odstawić do wyrośnięcia. Ma mniej więcej podwoić swoją objętość.

Dygresja druga: każda mąka zachowuje się trochę inaczej i być może trzeba jej dosypać więcej. Jeśli ciasto jest za gęste, można dolać wody. 

Jak ciasto rośnie (robi to szybko), to można pokroić oliwki. Po pół godzinie sprawdzić. Jeśli już, to włączyć piekarnik na 180 stopni. Dwie keksówki wyłożyć papierem do pieczenia i wylać masę do mniej więcej 2/3 ich wysokości. Wilgotną ręką (albo łyżką, albo łopatką) wyrównać wierzch trochę przyciskając. Ułożyć oliwki albo posypać ziołami lub ziarnami. Odstawić, żeby wyrosło.




Dygresja trzecia: żeby papier trzymał się foremek, można je lekko posmarować olejem. Nie robię tego, bo nie lubię zmywać. 


Wyrośnięte chleby włożyć do nagrzanego piekarnika. Piec ok. 40 minut. Po 35 można wyjąć z foremek i włożyć jeszcze na chwilę. Skórka chlebów zyskuje wtedy na chrupkości. Przed wyjęciem lekko puknąć od spodu - jeśli wydają głuchy odgłos, są już upieczone. Jeśli nie, to jeszcze trochę podpiec. Studzić na kratce.




Dygresja czwarta: na kratce, czyli na czymś co zapewni cyrkulację powietrza od spodu. Takie studzenie bardzo poprawia jakość wypieków. Może to być również ażurowa podstawka pod gorące lub ostatecznie można oprzeć z jednej strony chleb na desce. 

Pałaszować ze smakiem. Właściwie sam w sobie też jest dobry. 

  

Mieszać można łyżką niekoniecznie drewnianą. Gdzieś mam zakodowane, że metal i drożdże to nie do końca dobre połączenie, ale skąd we mnie to przekonanie, nie wiem. 
Woda nie powinna być chlorowana. Jeśli takiej używacie, to należy ją przegotować i wystudzić. Można użyć mineralnej, oligoceńskiej albo z własnej studni.
Piekłam w foremkach o wymiarach w centymetrach: 21,6x11,4x6,35 i 23,5x13,3x7. Trochę w tę,  trochę we wtę nie zaszkodzi.    
 




 





piątek, 2 grudnia 2011

Wariacja na temat chińszczyzny.

Właściwie zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie jest to też wariacja na temat włoszczyzny ;). Może raczej kuchni włoskiej. Bo i ocet balsamiczny i tymianek - jakoś dotąd nie kojarzyły mi się z kuchniami Dalekiego Wschodu. Danie powstało sprowokowane konkursem - zabawą na MniamMniamie. Notabene bardzo inspirującym.


Połączenie octu balsamicznego i sosu sojowego przeszło moje oczekiwania. Jest pyszne. Może dlatego, że w sosie sojowym kryje się umami - ten tajemniczy piąty smak pyszności :). Hm, jestem do niego nastawiona sceptycznie. Na pewno do definicji: jak coś nie jest słodkie, słone, kwaśne ani gorzkie, a jest bardzo, bardzo smaczne, to jest to umami. No nie, smaków jest o wiele więcej. Czasami jest pyszne a nie jest ani słone, ani słodkie, ani kwaśne, ani gorzkie, ani... umami. :D Umami to podobno smak białka - jak tak, to skąd go tyle w pomidorach? Dobry ocet balsamiczny jest pyszny, ale czy umami? Szukałam odpowiedzi, ale na razie nie znalazłam.

Głównymi bohaterami zabawy byli: por, cebula, sos sojowy jasny i pierś z kurczaka.
Oprócz tego można było korzystać z rzeczy, które każdy posiada w domu (no może posiada wg. pomysłodawcy przepisów, trochę ograniczeń było).
Oto i przepis:

Wariacja na temat chińszczyzny z piersi kurczaka, pora i cebuli.

Składniki:
  •  1 pierś z kurczaka (trochę ponad 500g)
  • 2 nieduże pory - tylko biała i jasnozielona część (ok. 80 g)
  • 2 średnie cebule (w sumie ok. 80 g)
  • 1 ostra papryczka (niekoniecznie)
  • olej do smażenia
Marynata:
  • 2 łyżeczki octu balsamicznego (10 ml)
  • 2 łyżki jasnego sosu sojowego (30 ml)
  • 1/2 łyżeczki słodkiej papryki
  • 1 łyżeczka tymianku
Składniki marynaty wymieszać. Mięso pokroić w cienkie paski, włożyć do marynaty, odstawić.
Pora umyć i osuszyć. Pokroić w mniej więcej 3 cm kawałki, przekroić wzdłuż na pół, każdą połówkę w paski.


Cebulę obrać. Przekroić na pół i pokroić w piórka, ale nie tak, jak u nas się zwyczajowo kroi w poprzek, tylko wzdłuż.


 Z papryczki usunąć pestki, drobno pokroić. To chyba jedyna rzecz w kuchni, którą robię w rękawiczkach - co najmniej w jednej.
Na patelni rozgrzać olej. Cebulę i pora smażyć mieszając na ostrym ogniu przez 2-3 minuty. Włożyć papryczkę, zamieszać, posmażyć przez chwilę. Wlać mięso wraz z marynatą. Smażyć ciągle mieszając do lekkiego odparowania płynu (ok. 2 minut).
 

Używałam szalotek, ale zwykła cebula też będzie dobra.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...