wtorek, 29 maja 2012

Zdrowe batoniki - podgryzacze bez cukru



Lubicie słodycze? Mało kto nie lubi. Sprawiają nam przyjemność, dobrze się kojarzą, poprawiają humor i są smaczne. Same zalety? 
No nie do końca. Cukier, czyli sacharoza. Dobry? Zdrowy? Trucizna?
"Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną, bo tylko dawka czyni truciznę" Powiedział to Paracelsus. W sumie trudno się z nim nie zgodzić.
Coś mi się wydaje, że niestety cukier spożywamy w dawkach dużo za dużych. Trąbią nam o tym spece od zdrowego żywienia. Z drugiej strony, jak miło siąść z herbatą czy kawą, dobrą książką i czymś słodkim. Albo z przyjaciółmi i smacznym podgryzaczem. Prawda?
W moich batonikach cukru czyli sacharozy nie ma. Słodycz pochodzi z owoców (no niestety w żurawinie nie tylko naturalny - zastąpcie ją rodzynkami i już sacharozy nie będzie). Jest za to mnóstwo zdrowej smakowitości. Lubię je bardzo, robię w różnych wariantach. Ten jest pyszny.



Batoniki
składniki:
  • 2 i 1/2 szklanki płatków owsianych (zwykłych)
  • 1 szklanka rodzynek chilijskich (duże, jasne)
  • 1 szklanka suszonej żurawiny
  • 1 szklanka połamanych na kawałki orzechów włoskich
  • 1 szklanka kaszy jaglanej (prosa)
  • 1/2 szklanki pestek słonecznika
  • 1/2 szklanki płatków kokosowych
  • 1 puszka (411g) mleka skondensowanego niesłodzonego
Piekarnik nagrzać do temperatury 130 stopni Celsjusza (z termoobiegiem, bez niego do 140).
Blachę (o wymiarach ok. 26x38cm) wyłożyć papierem do pieczenia.
Suche składniki wsypać do sporej miski i wymieszać.
Mleko podgrzać do temperatury ok. 40 - 50 stopni. Ma być wyraźnie ciepłe, ale nie ma się gotować. Temperatura nie jest tu kluczowa, odchylenia są dopuszczalne.
Zalać mlekiem suche składniki i wymieszać. Przełożyć na blachę, wyrównać.
Piec 1 godzinę. Wyjąć, przełożyć do góry dnem na większą blachę, zdjąć papier. Wstawić do piekarnika na 15 minut, żeby dosuszyć spód.
Studzić na kratce. Po 15-20 minutach pokroić. Przechowywać w puszce do tygodnia. Zazwyczaj wytrzymują dłużej, ale zdarzyło mi się, że zaczęły pleśnieć w drugim tygodniu. Pewnie ich trochę nie dosuszyłam, aczkolwiek w smaku i wyglądzie wszystko było ok.

Dobre są też na słodzonym mleku skondensowanym. O ile dla kogoś proponowane przeze mnie są za mało słodkie. Tylko wtedy nie są już takie zdrowe ;).


Spece od zdrowego żywienia jeszcze trąbią, że nie należy na głodniaka wychodzić z domu. Że ważne jest śniadnie. Kto go nie je codziennie, ręka w górę. Niestety trochę się podniosło, moja również :(. Staram się z tym walczyć.
Wrzucam batoniki do papierowej torebki na drogę. Biorę kubek z kawą. Lecę na pociąg, którym dojeżdżam do pracy. Już jest lepiej, prawda?


Zabiorę je także na piknik Usagi do Królika.

Następnym zaś razem spróbuję zastąpić mleko mlekiem kokosowym i będzie to idealny wypiek dla Kucharki Zen ;), która szuka takiego bez: mleka, cukru, jaj i mąki pszennej. Ciekawa jestem, co wyjdzie :).

Kto jest też ciekawy, może zobaczyć tutaj - klik, co wyszło.



Czas na piknik 2012


Każdy przepis ma swoją historię. Sposób na te batoniki (płatki owsiane i inne dobrocie zalane skondensowanym, podgrzanym mlekiem i pieczone w stosunkowo niskiej temperaturze) podpatrzyłam parę lat temu u Nigelli Lawson. Zupełnie jednak nie odpowiadał mi smak proponowanych przez nią. Zaczęłam więc  modyfikować skład, zmieniać proporcje, bawić się zestawieniami ... Jeszcze pewnie jakaś ich wersja pojawi się na blogu ;).

Wrzucam batoniki do papierowej torebki i zabieram ze sobą. Wcale nie muszą być śniadaniem. Świetne są też na podwieczorek. Taką też pełnią rolę w menu podanym przeze mnie w akcji Kuchnia 24/7.

 

piątek, 25 maja 2012

Kawowa "nutella" z kaszy gryczanej




- Spróbuj... 

Łyżeczka, a na niej coś beżowego. Z pewną taką nieśmiałością wkłada do buzi. 

- Dobre?
- Dobre, mniam. 

Iskierki radości pojawiają się w oczach w oczekiwaniu na smakołyk. Proszę bardzo, wyszło go sporo. A poza tym jeszcze nie wiem, do czego można go użyć. Muszę się zastanowić. Smaczny jest sam w sobie, do podjadania łyżeczką. Ale co jeszcze? Chyba jednak nie pasuje mi do kanapek, jak prawdziwa nutella. Inna sprawa, że ją też wolałam podjadać łyżeczką niż wsuwać z bułą. Jak jeszcze jadałam...

- No dobrze, częstuj się. I powiedz mi przy okazji: z czego jest to, co jesz? 
- Hm, nie wiem. Orzechy? 
- Orzechy też. Dodałam trochę masła orzechowego. Ale co jeszcze? 
- Poczekaj, spróbuję. Hm, jeszcze trochę. No wiesz, zupełnie nie wiem. Nic mi nie przychodzi do głowy.
- Ale Ci smakuje?
- Pewnie! - ochoczo kiwa się głowa na tak...


Kawowa "nutella" z kaszy gryczanej
składniki:
  • 3/4 szklanki kaszy gryczanej niepalonej
  • 1 i 1/2 szklanki wrzątku
  • 5 łyżek masła orzechowego 
  • 2 łyżki ekstraktu z wanilii  (można od biedy pominąć)
  • 200 ml śmietanki 30 %
  • 2 tabliczki (200 g) białej czekolady
  • 3 łyżki kawy rozpuszczalnej (użyłam bezkofeinowej)
  • 2 - 3 łyżki cukru dark muscovado (można zastąpić zwykłym białym, wtedy trochę mniej. Albo miodem.)
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 2 spore szczypty mielonej gałki muszkatołowej
Kaszę włożyć do garnka - najlepiej z grubym dnem, zalać wrzątkiem. Zagotować, zmniejszyć ogień do minimum. Gotować 20 minut, aż wchłonie całą wodę.
Przełożyć do malaksera. Dodać masło orzechowe i ekstrakt z wanilii. Zmiksować.
Do rondelka wlać śmietankę. Podgrzewać na małym ogniu. Do ciepłej dodać cukier i kawę, pomieszać. Wsypać połamaną na kawałki czekoladę. Mieszać aż się rozpuści. Od razu zdjąć z ognia. Dodać kardamon i gałkę. Wlewać stopniowi do kaszy i miksować. Aż wszystko razem się połączy. 

Wyszły trzy słoiki po dżemie. Sporo smakołyku, prawda?

 
Choć tak naprawdę nie smakuje jak nutella. Ale kawowo to i owszem...


Kaszy jest sporo, jak na malakser. Nie cała mi się dokładnie zmiksowała - bałam się spalić silnik. Nie przeszkadza mi to. Nie do końca rozdrobnione ziarenka dodają uroku (nie widać ich, ale czuć na języku) i wcale nie kojarzą się z kaszą. 

Chyba się od niej uzależniłam :D. Ten słoik będzie już cały mój..., bo wsadziłam do niego swój palec ;).



Psu też nie oddam.
Choć wygląda, jakby miał ochotę ;).

 
Przepis dołączam do akcji:



Kawową "nutellę" zabieram też na piknik do Królika ;). I łyżeczki, by wyjadać ją wprost ze słoika.

Czas na piknik 2012

Podobnie, jak Kucharka Zen nie potrafię się tak do końca wyrzec słodyczy. Nie łudzę się, że tak jak opowiadali w reklamie nutelli, ten krem to same zalety. Jednak sądzę, że jest dużo lepszą i zdrowszą alternatywą do podjadania np. samej czekolady. Moje sumienie w każdym razie mniej protestuje :).




Pomysł na kawową "nutellę" z kaszy gryczanej wpadł mi do głowy przy czytaniu książki Marioli Białołęckiej "Zaskakująca kasza & ryż". Przyznam się, że lubię ją przeglądać. Rzeczywiście jest w niej mnóstwo zaskakujących połączeń.

wtorek, 22 maja 2012

Frittata ze szparagami z miasteczka długowieczności.


 Siedzieliśmy z przyjaciółmi. Leniwe popołudnie, pogaduchy, podjadanie. Ktoś rzucił: A może byśmy się przeszli? 
Ania przeciągnęła się rozkosznie i stwierdziła z pełną powagą: Wiecie, teraz są modne wizualizacje. Mam świetny pomysł. Zamknijmy oczy i wyobraźmy sobie, że spacerujemy...


Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem na łące. Pachnie przepięknie, owady szemrzą cichą muzykę, słońce świeci, a rosa moczy stopy. Idę i zbieram dzikie szparagi do koszyka...

Mimo rozkosznych wizji Ani poszliśmy wtedy na spacer. Było cudnie.



Łąka ze szparagami jest dla mnie nieosiągalna. Nawet nie wiem, czy dzikie rosną na łąkach czy gdzie indziej. Musiałam zadowolić się bazarkiem. Też było fajnie ;).

Frittata di asparagi selvatici 
 Frittata ze szparagami (dzikimi) 

składniki:
  • ok. 20 (dzikich) zielonych szparagów - wystarcza 1 pęczek
  • 3 łyżki oliwy z oliwek extra vergine
  • 10 świeżych jaj
  • 1 ml soli
  • 1 i 1/2 łyżeczki przyprawy "kolorowe zioła do sałatek"  - można zastąpić tymiankiem lub zamiast dodać 3 łyżki drobno posiekanej natki pietruszki (wersja autorki)
  • patelnia o średnicy ok. 25 cm i talerz o ciut większej
Szparagi umyć w zimnej wodzie. Odłamać zdrewniałe końcówki, odrzucić. Resztę połamać na 1,5 - 2 cm kawałki.
Rozgrzać oliwę na patelni o średnicy ok. 25 cm na średnim ogniu. Wrzucić szparagi. Podsmażać ok. 2 minut od czasu do czasu mieszając. Nie mają się zrumienić.
W tym czasie wbić jajka do sporej miski, dodać sól i przyprawę i ubić ręczną trzepaczką. Nie ma powstać piana, ale ma być jak najlepiej rozmieszane i trochę napowietrzone. Wlać na patelnię.
Teraz najbardziej skomplikowana część. Ogień nie powinien być za duży. Drewnianą szpatułką należy objeżdżać frittatę przy krawędziach (odklejać ją od ścianek) i przechylając lekko patelnię przelewać płynną część z góry na dół. Nie za dużo, powoli i partiami, za to konsekwentnie powtarzać. Jak już płynna warstwa będzie cieniutka, należy delikatnie szpatułką odkleić spód frittaty. Zdjąć patelnię z ognia, położyć na niej talerz do góry dnem i energicznie odwrócić patelnię z talerzem, by potrawa znalazła się na nim usmażoną stroną na górze. Zsunąć ją z powrotem na patelnię i przez chwilę dosmażyć niedopieczoną część. Przełożyć na talerz. Pokroić na trójkąty jak tort.
Smaczna na gorąco, jak i też w temperaturze pokojowej. Pyszna podana z pomidorami i białym wytrawnym winem. Nam wystarczyła na obiad dla czterech osób.


Przepis pochodzi z książki Tracy Lawson "W miasteczku długowieczności".  Zamieniłam w nim tylko natkę pietruszki na kwiatkową przyprawę.
Bardzo chciałabym tę książkę przeczytać i odkryć sekret satysfakcjonującego życia. Zapewne bez pośpiechu, z biesiadowaniem, z pysznym prostym jedzeniem. Takim, jak ta frittata ze szparagami.
Dołączam post do akcji:


Szparagi... Lubię je. Bo są smaczne i mają wiele zalet. I lubię ich sezonowość. To, że się pojawiają na krótko i trzeba je jeść, jeść, jeść bo za chwilę ich nie będzie. Dołączam przepis do akcji:



Jeszcze chciałam napisać o  kolorowych ziołach do sałatek firmy Kamis, których użyłam. Dostałam je (jak wszyscy uczestnicy) wraz z innymi przyprawami na Food Blogger Fest. Stara alergiczka, z alergicznymi dziećmi, omijająca glutaminian sodu w przyprawach szerokim łukiem i raczej nie kupująca mieszanek ziół tylko pojedyncze byłam mile zaskoczona. Przeczytałam wszystkie etykiety pod kątem składu i glutaminianu nie znalazłam. Nie znalazłam też soli. Mają u mnie za to wielkiego plusa. A drugiego za słoiczki. Rewelacyjne. Małe, zgrabne, szklane z metalowymi przykrywkami. Czasami bardzo mi brakuje takich, jak robię przetwory i chciałabym je mieć w malutkich porcjach.
Kolorowe zioła do sałatek są rzeczywiście kolorowe ;). Ładnie pachną, fajnie smakują i mają w sobie kwiatki. Cudne są. We frittacie ze szparagami się sprawdziły. :)


sobota, 19 maja 2012

Szparagi.



 Kiedyś, w czasach PRLu jako dziecko w ogóle ich nie jadałam. Bo ciężko je było dostać albo były bardzo drogie. Słyszałam tylko przy okazji skorzonery, że jest ona namiastką szparagów dla ubogich. Bardzo mi smakowała - z tego, co pamiętam. Teraz jest praktycznie niedostępna. Może szparag stał się jej namiastką. W końcu jako społeczeństwo wzbogaciliśmy się :D
Mogą być białe i zielone. Sprzedawane w mniej więcej 1/2 kg pęczkach. Grubsze i cieńsze. Jedni mówią, że obwód nie wpływa na ich smak. Inni preferują grube: są bardziej soczyste i podobno smaczniejsze. Lubię i takie i takie.
Białe niektórzy uważają za bardziej szlachetne i wyżej cenione. Przed wojną były polską specjalnością i cała Europa stawiała je za wzór szparagowego smaku. Było, minęło, ale może wróci?
Sezon na nie trwa krótko. Od maja do początków lipca. Lubię to. Oczekiwanie. Radość, że się pojawiły. Potem przyrządzanie jak najczęstsze, by się nimi nacieszyć. Lekki smutek, gdy jest ich coraz mniej i są coraz droższe. Leciutki, bo pora smakowita dostarcza kolejnych sezonowych pyszności wynagradzających koniec szparagów.
Białe, lekko fioletowe, zielone. To te same szparagi. Różnią się tylko czasem zbierania. Spod ziemi, od razu, gdy wyjrzą na słońce, znad ziemi. I trochę smakiem. Nie będę go opisywać, warto spróbować i samemu się przekonać.
Białe wybieram gładkie i błyszczące. Ze zwartymi główkami. Bez plamek. Lekko fioletowy czubek jest wskazany, choć niekonieczny.

 
I zielone i białe sprawdzam naciskając na dole. Jeśli pokazuje się świeży, przezroczysty sok, to świetnie. Suchy, brązowy dół sprawia, że omijam je dużym łukiem. Po kupieniu zawijam w lekko polany wodą ręcznik papierowy (wilgotny, ale nie taki, by z niego kapało), wkładam do torebki foliowej i przechowuję w lodówce. Niedługo. Nie lubią czekać ;). Podobno lepiej nie kupować stojących w wodzie, jak kwiatki, bo robią się kwaśne. Przyznam się, że dotąd nie zwracałam na to uwagi i nie zauważyłam. Albo trafiałam na krótko stojące :D.
Kupuję i grube i cienkie - ważne by wszystkie były mniej więcej jednakowe w obwodzie (czas przyrządzania jest wtedy taki sam i nie ma problemu, że część jest rozgotowana, a część jeszcze za twarda).
Obiera się białe (zielonych nie trzeba). Zwykłą obieraczką. Od czubka (w cienkich 1 cm poniżej) do dołu. Strużyn nie wyrzucam. Z powodu tego obierania raczej nie lubię bardzo cienkich białych. Kiedyś kupiłam dwa czy trzy pęczki cieniutkich i... klęłam na czym świat stoi. Nigdy więcej. :D
Szparagi mają zdrewniałe, niezbyt smaczne końce. Na pierwszy rzut oka nie wiadomo gdzie. Szczęśliwie łamią się w miejscu, gdzie zdrewniałość się kończy. Biorę więc każdy szparag w dwie ręce i zaczynając od dołu próbuję leciutko odłamać. Jak się nie uda, to stopniowo przesuwam dłonie trochę w górę, aż pęknie.

 
 Tak przygotowane szparagi są gotowe do przyrządzania. Można je ugotować w wodzie lub maśle. Można upiec - pyszne. Można przyrządzić na wiele sposobów. Mniam.



Szparagi gotowane
składniki:
  • pęczek szparagów (ok. 500 g) 
  • 1 łyżeczka cukru lub 2-3 listki stewii
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka masła
  • 1/2 łyżeczki soku z cytryny
Szparagi włożyć do garnka. Albo położyć, albo postawić na sztorc (są specjalne garnki do ich gotowania). Zalać wrzątkiem (jeśli stoją na sztorc), dodać pozostałe składniki i gotować ok. 10 minut, aż będą miękkie. Można też krócej, już 3 minuty niektórym wystarczają. Wyjmować łyżką cedzakową (te położone). Wywar warto zużyć do zupy

Szparagi pieczone
składniki:
  • pęczek  szparagów
  • masło lub oliwa do wysmarowania naczynia
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Wysmarować cienko masłem lub oliwą naczynie żaroodporne. Ułożyć w miarę równą warstwę szparagów (mogą leżeć jeden na drugim). Piec szparagi ok. 8 - 10 minut aż będą miękkie.

Gotowane i pieczone szparagi można jeść po prostu, można z masłem, można polać przyrumienioną bułką tartą z masłem. Można przyrządzić na mnóstwo innych sposobów. Ale o tym kiedy indziej.

Strużyn ani końców nie wyrzucam. Nie wylewam też wody z gotowania. Robię z nich pyszną zupę krem. Tylko trzeba ją po zmiksowaniu przetrzeć przez gęste sitko ;).


czwartek, 17 maja 2012

Cukiniowa zapiekanka



 
Popłakała mi się cukinia. Niby wiem, że ma dużo wody w sobie i że to normalne, ale zawsze przykro.


Nie płacz cukinio. Będzie dobrze. W końcu. Jak teraz nie jest, to znaczy, że to jeszcze nie ten koniec. Życie jest długie. ;)
Nigdy nie wygrywam nic w żadnym konkursie. Nic to, nie płaczę. Kto nie ma szczęścia w konkursach, ten ma szczęście w miłości.
Lepiej pójdę pocałować męża. ;) I zrobię mu cukiniową zapiekankę wg. przepisu Tracey Lawson (pozmieniałam tylko troszeczkę, nie miałam Parmiggiano Reggiano :( ).


Zucchine alla parmigiana  
Smażone cukinie z parmezanem

składniki:
  •  2 cukinie 
  • 1 łyżka oliwy z oliwek extra vergine + 1 łyżeczka do wysmarowania formy
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki natki pietruszki
  • sól do smaku
  • 50 g świeżo startego Parmiggiano Reggiano (ja użyłam o zgrozo! Goudy) 
Piekarnik nagrzać do 200 stopni z termoobiegiem. 
Formę posmarować cieniutko oliwą. 
Cukinię umyć i pokroić na plastry (lekko ukośnie). 
Czosnek obrać i pokroić na cztery części (chyba, że macie bardzo małe ząbki, wtedy weźcie ich więcej i tylko obierzcie). 
Na sporej patelni (najlepiej grillowej) rozgrzać oliwę. Wrzucić czosnek i chwilę podsmażać (tak z pół minuty). Ułożyć cukinię. Smażyć na sporym ogniu aż się zezłoci. Odwrócić i chwilę poczekać, żeby druga strona też się usmażyła. Jeśli czosnek zacznie zmieniać kolor, to natychmiast należy go przełożyć do formy do zapiekania. Cukinię po usmażeniu również :). Leciutko posolić (można pominąć), posypać natką i startym serem.

 
Włożyć do piekarnika na parę minut aż ser się stopi. Podawać i jeść ze smakiem. Pysznie pasują do niej pomidory. 

Jako główne danie – porcja dla 2 osób. Jeśli cukiniowa zapiekanka ma być dodatkiem, wystarczy dla 4.

Natką i solą można posypać też na patelni. Zrobiłam tak i wydaje mi się, że jednak wygodniej robić to po przełożeniu do naczynia do zapiekania.
Cukinia wyszła miękka, następnym razem spróbuję pominąć etap smażenia. Po prostu ułożę plastry w wysmarowanej cienko oliwą formie, leciutko posolę, posypię natką i serem i zapiekę. Lubię bardziej chrupiące warzywa, a i zdrowiej będzie.


Co mówisz cukinio? Że nie masz męża? Patrz: rozmaryn w doniczce taki przystojny i też z Włoch - tak jak Ty...  


Może czeka Was życie długie i szczęśliwe w miasteczku długowieczności?



Szczerze? Co za bzdury. Cukinia i rozmaryn raczej nie są długowieczni... Wręcz odwrotnie, cukinia im młodsza, tym lepsza. Najsmaczniejsza taka z nierozwiniętą częścią nasienną. 

poniedziałek, 14 maja 2012

Łosoś: azjatycka marynata i wędzenie



Marzy mi się przydomowa wędzarnia. Wiem, wiem, tak do końca nie jest to jedzenie najzdrowsze pod słońcem. Ale i tak mi się marzy.
Wymyślałabym różne rzeczy i próbowała, co z nich wyjdzie. Raczej nie ryby, bo te do wędzarni powinny być świeże, a ja do takich nie mam dostępu. Ale może na przykład zrobiłabym biały ser i uwędziła? Albo zapeklowała szynkę? Och, nie będę się drażnić pomysłami ;).

Na razie muszę zadowolić się wokiem.
Też można eksperymentować. Zupełnie inaczej niż z wędzarnią. Wystarczy mieć ryż, cukier i herbatę Earl Grey. Wok i jakiś ruszt. Pobawiłam się w pomysłowego Dobromira i wykombinowałam go z podstawki pod woka i bambusowych patyczków do szaszłyków. Wyszło świetnie.
Na pierwszy ogień moich prób poszedł:


Wędzony łosoś w azjatyckiej marynacie.
składniki:
  • 300 g filetu z łososia ze skórą
  • marynata: 
    •  1 łyżka oleju rzepakowego
    •  1/2 łyżki oleju sezamowego
    •  1 łyżka słodko pikantnego sosu chilli
    •  2 łyżki jasnego sosu sojowego
    •  1/2 łyżki octu balsamicznego
    •  1/2 łyżki brązowego cukru
    •  2 spore ząbki czosnku: obrane i przeciśnięte przez praskę
    •  1 łyżeczka startego imbiru
  • do wyłożenia woka:
    • folia aluminiowa
    • 1 szklanka ryżu
    • 1 szklanka cukru
    • 4 torebki (2 łyżki) herbaty Earl Grey - użyłam firmy Irving
Łososia umyć i osuszyć. Wymieszać składniki marynaty. Polać nią rybę i odstawić do lodówki na parę godzin (na blacie wystarczy godzina). 


Wok wyłożyć dwiema warstwami folii aluminiowej (z lekkim zapasem, po przykryciu przykrywką ten zapas można na nią założyć). Wsypać do niego ryż, cukier i herbatę. Delikatnie wymieszać.


Włożyć ruszt, koszyczek bambusowy, rusztowanie pomysłowego Dobromira - coś ażurowego na czym będzie można położyć rybę tak, aby nie dotykała mieszanki ryżowo-cukrowo-herbacianej.
Położyć na nim rybę. Można polać z wierzchu marynatą. Nie martwić się jeśli część spadnie na dół.
Przykryć przykrywką nakładając na nią końcówki folii.
Postwić na dużym ogniu. Gdy zacznie wydobywać się dym, zmniejszyć ogień do minimum. "Gotować" 15 minut. Następnie wyłączyć i zostawić przykryte na kolejne 15 minut. 
Gotowe. Tak przyrządzonego łososia można jeść na ciepło i na zimno.

Dobry wyszedł. Delikatny, wilgotny, aromatyczny. 


Dobrze się sprawdza również mieszanka (pół na pół) herbaty earl grey i jaśminowej. Niestety nie byłam w stanie dostać liściastej herbaty earl grey Irvinga. Myślę, że byłaby lepsza niż wytrząśnięta z torebki. 
Tak sobie kombinuję, że niekoniecznie trzeba mieć wok, żeby przyrządzić w ten sposób łososia. Wystarczy garnek z przykrywką (trzeba wyłożyć go folią, a na nią wsypać mieszankę ryżu, herbaty i cukru) i wkładka do gotowania na parze. 

Przepis dołączam do akcji - konkursu:



Przepis na marynatę podpatrzyłam w przepisie Bajaderki na łososia grillowanego na desce.

środa, 9 maja 2012

Herbaciany chlebek na chwilę z herbatą



Popołudniowa herbatka. Five o'clock.




Podwieczorek.
Pretekst do spotkania.
Pogaduszki.
Miła konwersacja ze znajomymi.
Z przyjaciółką.
Mamy na to czas?








Albo inaczej?





 Czas dla siebie. 
Zatrzymanie w biegu.  
Chwila...
 zadumy, poezji, refleksji.



Przy pysznej herbacie i smacznym cieście.



Herbaciany chlebek figowo - gruszkowy
składniki:
  • 200 g suszonych fig
  • 100 g suszonych gruszek
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 2 torebki białej herbaty figowo-gruszkowej (zaparzone w 300 ml wody)
  • 2 łyżki brandy (niekoniecznie, wtedy dolać 30 ml wody)
  • 1/2 szklanki  (ok. 60 g) orzechów włoskich
  • 125 g (ok. 200 ml) cukru dark muscovado
  • 200 ml mleka
  • 125 ml oleju z orzechów włoskich (lub innego o neutralnym smaku)
  • 1 szklanka (ok. 150 g) mąki pszennej razowej 
  • 1/2 szklanki (ok. 75 g) mąki pszennej 550 
  • 1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • olej do wysmarowania formy
Suszone owoce pokroić w drobną kostkę, wsypać do dużej miski. Wymieszać z kardamonem.
Herbatę zalać 300 ml wody o temperaturze mniej więcej 80 stopni Celsjusza (zagotować i poczekać ok. 5 minut). Parzyć przez 3 i 1/2 minuty. Wyrzucić torebki. Zalać owoce. Dolać brandy (lub 2 łyżki wody). Dosypać kardamon. Wymieszać. Przykryć. Odstawić na parę godzin, najlepiej na noc.
Piekarnik nagrzać do 170 stopni Celsjusza. Piekę z termoobiegiem. Gdy go nie ma, temperatury powinny być o 10 stopni wyższe.
Do owoców dodać cukier, olej i mleko oraz pokruszone orzechy. Wymieszać. Dodać mąkę z proszkiem. Wymieszać. Powstająca masa jest niezbyt gęsta.
Formę o wymiarach 23,5x13,3x7 lub trochę mniejszą wysmarować olejem. Można wyłożyć papierem do pieczenia.
Ciasto przełożyć do formy. Wstawić do piekarnika. Piec ok. 1 i 1/2 godziny aż patyczek włożony do środka będzie suchy. Po 50 minutach dobrze jest przykryć ciasto folią aluminiową, żeby się nie przypaliło.
Studzić na kratce. Wyjmować z formy i kroić, gdy będzie już całkowicie wystudzone. 

Cukier dark muscovado można zastąpić demerarą lub zwykłym białym. Olej z orzechów włoskich - olejem arachidowym. W zastępstwie gruszek świetnie sprawdzają się duże, jasne rodzynki jumbo.


Używałam herbaty Irving figowo - gruszkowej. Jeśli jej nie dostaniecie (z tego, co zauważyłam, nie jest łatwo dostępna - a szkoda, bo smaczna), można ją zastąpić białą, ewentualnie zieloną. 
Niestety to ciasto lubi się kruszyć. Szczególnie, gdy jest świeże. Trzeba mieć naprawdę ostry nóż, żeby je kroić. Na zdjęciach jest jego pierwsza wersja. Pyszna, ale... Udoskonalałam ją. Ku radości rodziny piekłam parę razy (jedli z miłą chęcią), aby dojść do podanych tu składników. Z nich wychodzi ciasto prawie w ogóle się nie rozpadające :). I tak warto je upiec i podać do herbaty.



Przepis dołączam do akcji - konkursu:

sobota, 5 maja 2012

Burakowa poczekajka.

Rzadko chodzę do restauracji. Jak już pójdę, to lubię być zaskakiwana ciekawą poczekajką: czymś drobnym, smacznym, przekąską na czas czekania na zamówione danie.




Buraczki zrobiłam, bo zaintrygował mnie przepis. Rezulat był oszałamiający. Robiłam je bardzo późno, właściwie w nocy i wcale nie miałam zamiaru nic jeść. Tylko spróbowałam. I co?... Poszłam spać przejedzona. Po raz pierwszy od bardzo dawna :D.
Co więcej, mój mąż, który nie lubi buraków, już sugerował, że może bym zrobiła je jeszcze raz. Mimo, że wcale się nie skończyły. Choć przyznam, że bardzo szybko znikają.
Kojarzą mi się z pyszną poczekajką. 


Burakowe plastry w chińskiej zalewie
składniki:
  • 1 nie za duży burak
  • marynata:
    • 3 łyżki octu z białego wina
    • 3 łyżki cukru pudru
    • 4 i 1/2 łyżki sosu sojowego 
    • 1 i 1/2 łyżki oleju neutralnego w smaku (użyłam rzepakowego z pierwszego tłoczenia)
    • 3 łyżki oleju sezamowego
    • trochę świeżo zmielonego czarnego pieprzu
Obrać buraka. Przekroić na pół lub na cztery części, a następnie na plastry grubości 2-3 mm. 
Wymieszać ocet z cukrem i sosem sojowym. Dodać stopniowo oleje mieszając do połączenia składników i uzyskania emulsji. Można to robić na przykład w misce trzepaczką rózgową. Można też wrzucać składniki marynaty do słoika, szczelnie zakręcać i potrząsać aż do osiągnięcia pożądanego efektu. Włożyć plastry buraka. Można poczekać z 10 minut. Przyprawić pieprzem.

Plastry pyszne są od razu. Chrupkość i słodycz buraka w połączeniu z marynatą smakują rewelacyjnie. W lodówce można je przechowywać do tygodnia. Po paru godzinach warzywo przechodzi smakiem marynaty, jest już inne, ale też wspaniałe. 

Dodałam cieniutkie plasterki chrzanu. Od razu były takie sobie, natomiast następnego dnia dużo lepsze. Też lubię je podgryzać. Wydaje mi się, że nie wpłynęły na smak całości. Za to prezentują się malowniczo. Ale i tak buraki są bezkonkurencyjne.


Przepis niestety nie jest przeze mnie wymyślony. Byłabym z niego dumna. Pochodzi z książeczki "Magiczne pałeczki chińskiej damy" napisanej przez Gabrielle Keng-Peralta.

Dołączam go do akcji:



Zabrałabym je ze sobą wszędzie. Chyba naprawdę mi posmakowały ;). Też na piknik. Tylko trzeba mieć dobrze zakręcany słoik i serwetki, żeby wytrzeć palce z marynaty ;).

Czas na piknik 2012

W tym roku u nas też będzie przyjęcie komunijne. Planuję menu i zastanawiam się, czy nie podać m.in. takich buraków. Dołączam je do akcji:



Może to nie finger food (brudzi paluszki, oj brudzi), ale przekąska genialna. Wystarczy podać wykałaczki. Albo serwetki ;). Dodaję też do:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...