sobota, 30 czerwca 2012

Rabarbar pod kruszonką

  
Do rabarbaru podchodziłam od lat z pewną taką nieśmiałością. Tak naprawdę omijałam go dużym łukiem. Czytałam zachwyty innych, to że na niego czekają, radość że już jest. Sezonowość jest mi bliska, więc mnie troszkę kusił. Jakoś mało skutecznie ;).


Wreszcie kupiłam...

Kropla drąży kamień. Bea namówiła mnie na dynię (której chyba nie lubię ;) ) i pojawia się u mnie jesienią w dużych ilościach. Mało tego: znalazłam dania w których mi bardzo smakuje. Skoro więc Bea promuje rabarbar, skoro pojawia się u niej na blogu co roku... Myśl powstała. Siedziała gdzieś z tyłu głowy jeszcze mało konkretna.
Kropką nad i okazała się jedna z moich ulubionych książek kucharskich: "Kuchnia Wegetariańska" Katarzyny Rozmysłowicz. Lubię ją przeglądać. Wśród deserów znalazłam przepis na rabarbar pod kruszonką. Prościutki. Postanowiłam spróbować. W wersji podanej w książce był świetny. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie spróbowała czegoś pozmieniać. Wyszedł zupełnie inny, o lekko karmelowej nucie. Pyszny.

 

Rabarbar pod kruszonką
składniki:
  • 500 g rabarbaru
  • masło do wysmarowania formy
  • 2 łyżki kaszy mannej (lub bułki tartej) do jej wysypania
  • kruszonka:
    • 1/2 kostki (100 g) masła
    • 1/2 szklanki (125 ml) cukru dark muscovado (w orginalnym przepisie zwykłego cukru)
    • 1 szklanka (250 ml) mąki razowej orkiszowej  (w orginalnym przepisie mąki pszennej - piekłam z typu 550)
    • 1 łyżka (15 ml) ekstraktu waniliowego (w orginalnym przepisie torebka cukru wanilinowego)
Piekarnik zagrzać do temperatury 180 stopni (z termoobiegiem, bez do 190).
Formę żaroodporną wysmarować masłem, wysypać kaszą manną.
Rabarbar umyć, obrać, pokroić w centymetrowe kawałki. Ułożyć równomierną warstwą w formie. 
Składniki kruszonki wymieszać w misce i zagnieść palcami (tu włącza się mój leń - robię to w malakserze: wsypuję i kręcę do uzyskania kaszowatej konsystencji). Wysypać na rabarbar. Piec 20 -25 minut aż kruszonka się upiecze. Podawać ciepły (choć na zimno też nam smakował :) ).

Jeszcze lepszy jest z lodami waniliowymi. Mniam...  

 
To moje pierwsze spotkanie z rabarbarem. Udane nad wyraz. Pewnie będę do niego wracać, zaznajamiać się z nim. Raczej nie za często, bo ma w sobie szczawiany. Ci co mają piasek w nerkach, powinni omijać go dużym łukiem. Postaram się zachować umiar, choć będzie to trudne ;).

wtorek, 26 czerwca 2012

"Kuchnia Wegetariańska" Katarzyny Rozmysłowicz - o "moich" książkach kucharskich początek.



Jestem maniaczką książek kucharskich. Mam ich mnóstwo. Czytuję je namiętnie. Kupuję też, chodź w tym wypadku muszę dyskutować z rozsądkiem i wężem w kieszeni, a to niełatwi rozmówcy ;).
Książki kucharskie niby mają swoje miejsce, ale wyciągane przeze mnie, żeby coś sprawdzić, żeby sobie przypomnieć, żeby poczytać do poduszki ciągle tworzą stosiki w różnych kątach w mieszkaniu. Walają się po parapetach i stołach, bo przecież za chwilę do nie sięgnę ponownie. Hm, bałaganiarstwo to jedna z moich niezalet (jakoś fajniej brzmi niż wad, prawda?). Cóż, niełatwo skakać po szafkach i stole... Ich właściwe miejsce jest pod sufitem w kuchni...


Lubię podobno książki niszowe. Na pewno nie te, które są na czele list bestselerów. Wyszukuję je na wyprzedażach, promocjach, podpatruję u znajomych. Nie muszą mieć zdjęć, choć te są miłym dodatkiem.
Jakiś czas temu kupiłam "Kuchnię Wegetariańską" Katarzyny Rozmysłowicz z Przystanku Cisna. Gdzieś o niej usłyszałam i zaryzykowałam - zamówiłam w internecie. Czasem się rozczarowuję. Wolę książkę przed zakupem wziąć do ręki, obejrzeć, popatrzeć na treść. Tym razem było inaczej. Zauroczyła mnie zupełnie. Wcale nie przepisami (choć niektóre bardzo mi się podobają). Nastrojem, klimatem, zdjęciami niekoniecznie przedstawiającymi jedzenie. Leży przy moim łóżku (jakoś rzadko ląduje tam, gdzie jest jej miejsce) i od czasu do czasu do niej sięgam. Żeby pooglądać, przypomnieć sobie, co chciałam z niej zrobić.  Lubię w niej to, że jest podzielona na pory roku i że w większości przypadków przepisy oparte są na lokalnych produktach. Nie bardzo skomplikowane, swojskie, ale niebanalne.


Podobno jestem wielbicielką nietypowych książek kucharskich. Mam to na piśmie w mailu :D. Dopytywałam się w pewnym wydawnictwie, czy zamierzają wydać kolejną pozycję cenionego przeze mnie autora. Dostałam odpowiedź, że nie, bo nie ma zainteresowania i się źle sprzedaje... Ratunku, a ja byłam w stanie totalnie zignorować węża i nawet przepłacić ;).



poniedziałek, 25 czerwca 2012

Minimuffinki z cukrem dark muscovado

I co tu można napisać? Że musiałam zrobić coś szybko, bo impreza się już zaczęła? Wtedy są genialne: wrzucić składniki, zamieszać od niechcenia, przełożyć do foremek wyłożonych papierkami i upiec. Najgorsze te papierki i przekładanie ciasta. Z tego punku widzenia lepszy by był JEDEN WIELGACHNY MUFFIN. Tyle, że z punktu widzenia smaczności, to gorzej. No i nie byłyby to ciasteczka, tylko wielkie ciacho.


Jak się je robi w ostatniej chwili, to im służy. Świeżutkie są o niebo lepsze od tych, co troszkę poczekały. Przegryzanie im nic a nic nie leży.
Lubię je za bycie małymi - takimi na ząb. Za to, że prosto się je robi. Nie lubię, że nie można przygotować ich wcześniej i włożyć do puszki: niech czekają na gości. Nie ma ideałów. To świetnie: ideały wszakże są nudne :D.


Minimuffinki z cukrem dark muscovado

składniki na 48 minimuffinków:
  • 2 szklanki  (500 ml) mąki pszennej (używam typu 550)
  • 5 łyżek (75 ml) cukru 
  • 2 łyżki (30 ml, ok. 32 g) cukru z prawdziwą wanilią 
  • 1/2 łyżeczki (2,5 ml) proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 3/4 szklanki mleka
  • 2 jajka (najlepiej od kur z wolnego wybiegu)
  • 120 g masła
  • 1/2 szklanki rodzynek + wrzątek do ich zalania
  • cukier dark muscovado do posypania (2-4 łyżki - tego nie zmierzyłam dokładnie - tak naprawdę: ile się sypnie)
  • papilotki lub tłuszcz do wysmarowania formy
Foremkę (a właściwie dwie) do minimuffinków wyłożyć papilotkami lub wysmarować tłuszczem. Jak ma się silikonową, to można nic nie robić.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni Celsjusza (z termoobiegiem, jak go nie ma - do 190).
Rodzynki zalać wrzątkiem. Odstawić na co najmniej 5 minut.
Masło roztopić. Odstawić, by trochę przestygło.
Do sporej miski wsypać i wymieszać suche składniki:  mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia i sól.
Do drugiej miski wlać mleko, wbić jaja - wymieszać. Dodać roztopione masło. Zamieszać.
Rodzynki odcedzić. Wsypać do miski z suchym - wymieszać. Wlać mleko z jajkami i masłem. Wymieszać zgrubnie. Nie powinno być suchej mąki, ale grudki jak najbardziej mogą się zdarzyć.
Nakładać do foremek do 3/4 wysokości. Posypać cukrem dark muskovado.


 Całkiem sporo. Cukier się rozpuszcza i tworzy karmelową pyszność.


Piec ok. 25 minut. Patyczek włożony do środka muffinka powinien być suchy. Studzić na kratce. Od razu zjadać. Najlepiej ze smakiem ;).


Cukier dark muscovado jest w nich niezbędny. Bez niego będą zupełnie inne. Nadaje im pyszny, lekko karmelowy smak. Chyba zaskakujący, bo czasem podpytuję częstowanych, z czego są zrobione. Nikt nigdy jeszcze nie zgadł ;). Niekiedy wymieniany jest miód, ale zazwyczaj ludzie się poddają i czekają na moje wyjaśnienia. 
Piekłam je też w standardowej muffinowej wielkości (z podanych proporcji wychodzi 12) - nie były takie smaczne, jak te małe. Choć też niczego sobie...

Post dodaję do akcji:

wtorek, 19 czerwca 2012

Owsianka wiosenna

Truskawek mało i jakieś drogie w tym roku. Nic to, zbieram grosz do grosza, dokładam papierek i kupuję. W sezonie łubiankę wożę w bagażniku. Żeby mieć na wymianę, żeby się nie pogniotły.

 
Myślę sobie: jak zostaną, to może dżem machnę.
Nie udaje się. Jeszcze się nie nacieszyliśmy. Wszystko zjadamy ;).
Rano każdy kroi do swojej miseczki. Brak chętnych na talerz i kanapki. Powstają kompozycje, każda inna. To moja ulubiona w czerwcu:



Wiosenna owsianka na śniadanie
składniki:
  • 1/2 szklanki płatków owsianych zwykłych
  • 1 banan
  • 1/2 szklanki truskawek
  • 150 ml jogurtu
  • ew. cukier lub miód do posłodzenia (pomijam, nie jest mi w tym zestawie potrzebny)
 Owoce umyć, pokroić: banana w plastry o grubości ok. 0,5 cm, truskawki jeśli potrzeba - powinny być na jeden gryz. Do miseczki wsypać płatki, włożyć połowę plasterków banana, część truskawek. Zalać jogurtem (ew. wymieszanym z cukrem lub miodem). Udekorować pozostałymi owocami. Gdy oko już się nacieszy: wymieszać i zjadać z apetytem.  


Wiosna, ciepło, długie dni. Mój organizm nie domaga się gotowanych, ciepłych potraw na śniadanie. Płatki można jeść na surowo - taka wiosenna owsianka na ciepłe dni ;). 
Ta potrawa została mi po diecie Montignaca. Zdrowo, błyskawicznie i smacznie. 
Nie jestem już na diecie. Mogę w sumie wszystko posypać wiórkami gorzkiej czekolady. Mniamć ;).



Taką owsiankę jadam nie tylko na wiosnę. Właściwie pojawia się na moim stole przez cały rok. Tylko owoce zmieniam na dostępne. Truskawki zastąpiłam pokrojonym w kostę jabłkiem i dumnie pełni rolę śniadania w menu podanym przeze mnie w akcji Kuchnia 24/7.

czwartek, 14 czerwca 2012

Batony na mleku kokosowym - bez mleka, jajek, glutenu i prawie bez cukru.


Piękna pogoda, mili znajomi: wybraliśmy się na spływ kajakowy. Króciutki. Tak żeby pozostał niedosyt i chęć na powtórkę.
Było pięknie. Słońce prześwitywało przez drzewa, rzeka lśniła. 


Mereczanka. Merkys. Wcale nie taka mała. Szeroka, ale chyba niespecjalnie głęboka. Na szczęście żaden kajak się nie wywalił i nie musieliśmy sprawdzać ;). Rzeka spokojnie przetaczała swoje wody. Nie wymagała od nas zbytniego wysiłku przy wiosłowaniu...

 Niektórzy machali i machali.
Inni zaś oddawali się cudownemu nicnierobieniu ;).


Nawet takie nicnierobienie nad wodą wzmaga apetyt. Jakże było miło, gdy okazało się, że w kajaku jest puszka. Może niepiękna, może nie pierwszej młodości, może obiecująca napisami na sobie co innego, niż było w środku...
Nic to, zawartość była kusząca:

Batony owsiane na mleku kokosowym

składniki:
  • 1 puszka (400 ml) mleka kokosowego
  • 2 szklanki płatków owsianych (zwykłych)
  • 1 tabliczka (100 g) gorzkiej czekolady połamanej na kawałki (mniej więcej 0,5 cmx0,5 cm)
  • 1 szklanka suszonych wiśni
  • 1/2 szklanki prosa (kaszy jaglanej) 
  • 1/2 szklanki pestek dyni
  • 1/2 szklanki nerkowców - raczej połamanych niż całych 
Piekarnik nagrzać do temperatury 150 stopni (piekę z termoobiegiem, jeśli bez, to do 160).  Formę o wymiarach 25 cm x 25 cm wyłożyć papierem do pieczenia.
W misce wymieszać wszystkie suche składniki. Mleko podgrzać, żeby było wyraźnie ciepłe. Wlać do miski. Dobrze wymieszać.
Przełożyć do formy, równomiernie rozłożyć lekko przyciskając.
Piec przez godzinę. Następnie wyjąć, przykryć większą blachą, odwrócić do góry nogami i zdjąć papier. Trzeba to robić ostrożnie, bo lubi się rozpadać. Włożyć ponownie do piekarnika. Piec jeszcze ok. 1/2 godziny. Wyjąć, gdy zaczną się pokazywać takie rysy - pęknięcia (w sumie pewnie niekoniecznie, niedopieczenie nie jest tragiczne: nie powstanie zakalec, wszystkie składniki są jadalne na surowo, najgorsze co może się stać, to że będzie się bardziej rozpadać). Studzić na kratce. Potem pokroić (trudniejsze) lub połamać.

Jak widać nie są to klasyczne batony, przynajmniej w kształcie. Mi wychodziły bardziej wilgotne niż te z mleka krowiego skondensowanego. Nie są bardzo eleganckie, ale za to pyszne. Testowałam je na znajomych - wszystkim bardzo smakowały.
Można dać więcej czekolady (150 g) - też wyjdą. Może nawet są smaczniejsze ;).



Cukru jest w nich niewiele. Tyle co w suszonych owocach i czekoladzie. W sumie można użyć taką 90% - wtedy jego ilość jest w niej pomijalna.
Przepis powstał, bo zostałam sprowokowana przez Kucharkę Zen. Marzyły się jej słodycze bez dodatku mleka krowiego, jajek i cukru. Smaczne podgryzacze. Samą zaciekawiło mnie, czy można tak przekształcić przepis na batony, by było pysznie, by był spełniony powyższy warunek i czy sprawdzi się w tym wypadku mleko kokosowe zamiast mleka skondensowanego.

Mleko kokosowe - to smak kokosu. Banał. Myślałam, że będzie decydujący. Kombinowałam, co do niego pasuje.
Czekolada. Gorzka najlepiej. Jeśli ktoś nie jest na nią uczulony, to wcale nie jest niepożądana w zdrowych batonach. Wręcz odwrotnie. Bingo. Pierwszy składnik już miałam.
Czekolada to tort z wiśniami i z nią. Pyszny. Klasyka.
Wiśnie i kokos? Fajne. Drugi składnik też już był. Trochę problematyczny. Moje suszone wiśnie mają w sobie cukier. Nie potrafię ususzyć pełnych soku owoców wcześniej ich nie kandyzując. Kupuje się chyba też konserwowane najpierw w cukrze, potem suszone. W tych batonach grają pysznie. Można je zastąpić wprawdzie suszoną żurawiną (chyba tylko wtedy, gdy wiśni ani widu ani słychu) lub rodzynkami chilijskimi. Można pokombinować z pokrojonymi, suszonymi daktylami. No tak, ale to nie do końca to samo. 


Takie batony świetnie nadają się też na śniadanie. Z kubkiem kawy - pychoty. Zamiast owsianki ;). Nad porannie zamgloną rzeką...


Smak kokosu jest ledwo wyczuwalny. Wcale nie przytłacza. Z powodzeniem batony można robić na mleku kokosowym. Może tylko bardziej się kruszą niż te na mleku skondensowanym i coś niecoś od nich odpada. Mi to nie przeszkadza - wyjadam resztki łyżeczką albo mieszam z jogurtem :).

Przepis dołączam do akcji: 


Istnieją płatki owsiane bezglutenowe. Można je dostać w sklepach ze zdrową żywnością. Niestety owies produkowany w Polsce jest zanieczyszczony innymi zbożami i w takich kupowanych w zwykłych sklepach gluten może się znaleźć :(.

Zdjęcie lśniącej rzeki zrobił szkrab poddający się nicnierobieniu na kolejnym...

wtorek, 12 czerwca 2012

Jogurt - domowa mleczarnia produkuje.

  Jest zdrowy. Tylko niekoniecznie ten ze sklepu z mnóstwem dodatków. Jeśli już, to naturalny.
Jest smaczny. Lubię go jeść. Zazwyczaj z czymś mieszam.
Większość jogurtów jest pakowana do plastikowych opakowań. Podchodzę do nich z pewną taką nieśmiałością. Wolę szklane słoiki, butelki. Może jestem starej daty, może przeraża mnie ilość śmieci, jaką produkujemy.


Kiedyś dawno temu brałam garnek do gotowania mleka. Taki, do którego nalewało się do zewnętrznej komory wody, a do środka mleko. Stawiałam na kuchni i gotowałam. Nic z niego nie kipiało, miał gwizdek, który oznajmiał, kiedy teoretycznie już się zagotowało. No tak, ale mi chodziło również o zagęszczenie. Wyjmowałam gwizdek i na maleńkim ogniu trzymałam garnek, aż mleko straciło ok. 10% objętości. Potem czekałam aż wystygnie. Powinno mieć 43 - 45 stopni. Najłatwiej to zmierzyć termometrem kuchennym, którego nie miałam. Wsadzałam palec (czysty ;) ) i sprawdzałam, czy jest mocno ciepłe, ale nie parzy. Ratunku, to nie było bardzo higieniczne. Mniej więcej taką temperaturę należy utrzymać przez cały czas robienia jogurtu. 
Kiedy już osiągnęłam odpowiednią temperaturę mleka, to brałam kubeczek jogurtu, mieszałam z nim i wszystko wlewałam albo do termosu na jedzenie albo do słoika. Koc, poduszki, opatulałam pojemnik. Czekał ok. 8-10 godzin i... w środku był jogurt.
Wtedy próbowaliśmy go jadać z dżemem i jakoś to nie było to, co tygrysy lubią najbardziej. Przestałam go robić...
Potem okazało się, że jemy coraz więcej jogurtów naturalnych. Ponadto alergolog moich dzieci zaczęła sugerować, że obecność mleka w proszku (niektórzy producenci dodają je już po fermentacji by jogurt zagęścić), nie jest dla nich dobry. Poza tym te plastikowe opakowania - są doniesienia, że nie są najlepsze dla naszego zdrowia. Wierzyć, nie wierzyć, unikać można.
Nie mam już garnka do gotowania mleka. Gdzieś go oddałam, bo wydawał mi się niepotrzebny. Trudno. Gdy chcę gęstszy jogurt, to do ciepłego mleka dosypuję granulowanego w proszku. Ulega ono potem fermentacji razem z całą mieszaniną. Nie jest to konieczne, jogurt też świetnie udaje się bez niego.


Domowy jogurt
składniki:
  • 1 litr mleka  
  • 6 łyżek mleka w proszku granulowanego (niekoniecznie, można też zmienić jego ilość)  
  • 150 ml jogurtu naturalnego (bez żelatyny i tym podobnych dodatków)    
Zagrzać mleko do temperatury ok. 43 - 45 stopni. Ewentualnie dodać mleko w proszku. Dodać jogurt. Dobrze wymieszać. Robię to trzepaczką rózgową.
Przelać do słoika i zawinąć w koc, przykryć poduszkami, opatulić by było ciepło. Można też wlać do słoiczków i wstawić do jogurtownicy.
Odczekać 8 - 10 godzin. Nie zaglądać, nie sprawdzać, nie niepokoić. Poradzi sobie lepiej bez naszej ingerencji.
Wyjąć z opatuleń lub jogurtownicy (w jogurtownicy słoiczki powinny stać bez pokrywek, teraz należy je założyć), chwilę potrzymać na blacie, aż jogurt będzie można włożyć do lodówki. Schłodzić.


Czasami odzywa się we mnie ciocia-dobra rada :). Teraz też to zrobiła i męczyła mnie, żebym koniecznie napisała, że:
  • Jest metoda na uzyskanie mleka w temp. 43 - 45 stopni bez termometru i palca w środku. Połowę należy wstawić do lodówki - musi być zimne. Drugą połowę trzeba zagotować. Po wymieszaniu obu uzyskuje się mleko o pożądanej temperaturze.
  • Pierwszy jogurt do dodania trzeba kupić. Przy kolejnym robieniu można skorzystać z własnej produkcji.
  • Nie jest ważne jakiego mleka się użyje. Jogurt wychodzi praktycznie z każdego (tłustego, chudego, krowiego, koziego, sojowego). Podobno, sama robiłam tylko z krowiego (tłustego i chudego).
  • Nie jest też ważne jakiego typu mleka się użyje. Prosto od krowy, pasteryzowanego, UHT.  Jogurt wyjdzie z każdego. Mleko prosto od krowy (jeśli nie mamy pewności, że na pewno zostało uzyskane w sposób czysty) dobrze jest zagotować i wystudzić. Zapobiegnie to rozwojowi złych bakterii.
  • Różnica między robieniem pod kocem i poduszkami a w jogurtownicy jest taka, że przy pomocy tej drugiej mamy już poporcjowany jogurt w małych słoiczkach. Druga różnica, że jogurtownicę trzeba mieć.
  • To 150 ml jogurtu na litr mleka to pewnie za dużo. Można dać mniej. Z tej proporcji wychodzi - sprawdziłam. Mam jogurtownicę na osiem słoiczków i dodaję 150 ml jogurtu do 1,250 l mleka. Też się udaje. 
  • Niektórzy twierdzą, że przy robieniu w jogurtownicy nie trzeba podgrzewać mleka, wystarczy wlać do słoiczków, dodać do każdego łyżkę jogurtu, wymieszać i już. Coś mi kiedyś nie wyszło, wolę jednak podgrzać wcześniej mleko.
  • Jeśli jogurt wychodzi za kwaśny, to znaczy, że za długo zachodziła fermentacja. Należy ją skrócić. Włożenie jogurtu do lodówki (czyli oziębienie) ją przerywa.
  • Jogurt przechowywany w lodówce wytrzymuje do 5 dni. Potem zaczyna się robić za kwaśny.
  • Gdy chcemy otrzymać gęstszy jogurt, to trzeba pozwolić mu dłużej fermentować - ale nie za długo, bo będzie niesmaczny.
  • Z tego co wiem (mogę się oczywiście mylić), to jogurty typu bałkańskiego otrzymuje się przelewając jogurt na sitko wyłożone gazą i pozwalając mu odciekać przez dobę. Szkoda tylko serwatki. Przy robieniu serów ucieka do niej wapń i wiele dobrych składników. Pewnie z jogurtem jest podobnie. Jak już koniecznie chcę mieć bardzo gęsty jogurt i pozwalam mu odcieknąć, to serwatki używam do pieczenia chleba zamiast wody. 
  • Gdy taki odciekający jogurt potrzyma się dłużej w gazie - tak ze trzy dni - powstaje pyszny serek jogurtowy.Tylko trzeba go postawić na ten czas w lodówce, żeby się nie zepsuł.
  • Jeśli jogurt nie chce się zrobić, to może oznaczać, że mleko było za gorące i zabiło kultury bakterii.

Poza wszystkim innym domowe robienie jogurtu pozwala oszczędzić pieniądze. Jeśli jecie go  sporo, to jest to już kwota zauważalna.W skali roku ;). Albo dłuższej ;). Mimo wszystko piechotą nie chodzi :D.
 Wiem, bo policzyliśmy, że jogurtownica nam się dość szybko zwróci. (Liczyliśmy nie tylko ile kosztowała, ale też uwzględniliśmy, że żre prąd i on kosztuje. Na szczęście niewiele. Oczywiście uwzględniliśmy też koszty składników.) 


środa, 6 czerwca 2012

Chleb razowy z kaszą gryczaną.

Jako dziecko nie lubiłam kaszy gryczanej. W ogóle. Do dziś nie przepadam za paloną. Stąd w wielu moich przepisach pojawia się jej jasna wersja. Intuicja podpowiada mi, że może zdrowsza - wszak dietetycy i naukowcy twierdzą, że smacznych przypieczeń warto unikać. To tylko moja intuicja, nie poparta żadnymi badaniami, więc upierać się nie będę. Bo może to tylko z mojej strony dorabianie ideologii do treści :D.
Sama gryka jednak zdrowa jest i warto ją jadać. Ma mnóstwo pożytecznych dla nas składników. Nie jest tak naprawdę zbożem: należy do rdestowatych. Czyli bardziej niż z pszenicą jest spokrewniona na przykład z rabarbarem ;). Może z tego wynika, że nie ma w niej glutenu. W moim chlebie jest, gryka jest w nim tylko dodatkiem.
Ma w sobie całkiem sporo magnezu, a on poprawia humor. Może dlatego mnie do niej ciągnie, choć "wiem", że jej nie lubię ;). 
Ten chleb też mi poprawia humor. Jest piegowaty, a ja piegi uwielbiam ;). 


Jest też zdrowy. Z mąk razowych. Taki jak lubię.
Smak gryki jest w nim ledwo wyczuwalny, ale jest. Taka nuta...

Pisałam kiedyś, że jestem osobą leniwą? Jestem, jestem. W większości przepisów na chleby do których dodawana jest kasza gryczana, zalecają wcześniejsze jej ugotowanie. Mi się nie chciało. Spróbowałam dodać ją do zakwasu przed odkarmieniem go. Efekt był świetny. Lekko przefermentowana, a potem upieczona gryka jest mięciutka. Wcale nie trzeba jej wcześniej gotować i brudzić garnka. 

Wymyśliłam, przygotowałam i wypróbowałam dwie wersje tego chleba. Obie są pyszne. W smaku niewiele się różnią. W wyglądzie wcale. Trochę inny jest sposób (i czas) wykonania. W drugim przepisie pojawiają się dodatkowo drożdże. Wybierzcie, który Wam lepiej odpowiada. Oba mi się udały, a piekłam je już nie raz - ciągle zanim zdążyłam zrobić zdjęcia, chleb zostawał zjedzony :D.

Proporcje obu chlebów są na formę o wymiarach mniej więcej 24 x 13 x 7.


Chleb razowy z kaszą gryczaną
wersja z ciastem potrójnie zakwaszanym
Składniki:
  • ciasto potrójnie zakwaszane
    • 110 g  (ok. 100 ml) zakwasu  - z mąki żytniej: może być z razowej, może z chlebowej
    • 1/2 szklanki kaszy gryczanej niepalonej - 125 ml
    • 3 x 150 ml mąki żytniej razowej
    • 3 x 150 ml wody
  • chleb
    • ciasto potrójnie zakwaszane
    • 1 i 1/2 szklanki wody
    • 1 łyżka melasy (można zastąpić 1 łyżką cukru trzcinowego lub miodu)
    • 1 i 1/2 szklanki mąki żytniej razowej -  375 ml
    • 2 szklanki mąki pszennej razowej -  500 ml
    • 1 łyżka soli 
    • 1 łyżka oleju do wysmarowania foremki
    • otręby do wysypania lub papier do pieczenia do wyłożenia
    • garść kaszy gryczanej do posypania z wierzchu
Z podanych składników zrobić ciasto potrójnie zakwaszane z kaszą gryczaną: czyli wymieszać kaszę ze 150 ml mąki i 150 ml wody, odstawić do piekarnika z lampką. Dosypać kolejną porcję mąki z wodą - zostawić w piekarniku. Dosypać resztę mąki, dolać resztę wody, wymieszać i zostawić na blacie.
Formę (o wymiarach mniej więcej 24 x 13 x 7) wysmarować oliwą bądź olejem i wysypać otrębami lub wyłożyć papierem.
Składniki chleba wymieszać i wyrobić krótko kleiste, dość luźne ciasto. Ciasto  czepia się, wyraźnie klei - nie należy dosypywać więcej mąki. Wolę używać łyżki zamiast rąk (albo wymieszać robotem, tylko chwilę po połączeniu się składników). Przykryć i zostawić do wyrośnięcia na parę godzin aż podwoi swoją objętość. Po tym czasie odgazować, przełożyć do formy - powinno zająć ok. 2/3 objętości, uklepać (łopatką albo dłonią zanurzoną w wodzie) i posypać kaszą gryczaną. Wcisnąć ją (robię to łopatką silikonową zanurzoną w wodzie, by się nie przyklejała). Przykryć folią i znowu zostawić na parę godzin, aby urosło. Wstawić do zimnego piekarnika nastawionego na 190 stopni (piekę z termoobiegiem, bez niego trzeba nastawić na 200 stopni) na około godzinę. Po ok. pół godzinie, jak piekarnik się nagrzeje, wstawić na dno naczynie z wodą bądź spryskać wnętrze spryskiwaczem. Po 50 minutach wyjmuję chleb z formy i pukam od spodu, żeby sprawdzić, czy jest głuchy odgłos.  Jeśli nie, to wstawiam jeszcze na 10 minut i ponawiam próbę stukania. Właściwie nawet, gdy wydaje głuchy odgłos, to dopiekam 5 minut bez formy. Chleb nie powinien też być miękki, uginać się przy wzięciu w ręce - wtedy jest niedopieczony i też wymaga pobytu w piekarniku.
Po upieczeniu wyjąć na kratkę. Kroić po wystygnięciu.
 


Chleb razowy z kaszą gryczaną
wersja na zakwasie z dodatkiem drożdży
Składniki:
  • zaczyn
    • 220 g  (ok. 200 ml) zakwasu  - z mąki żytniej: może być z razowej, może z chlebowej
    • 1/2 szklanki kaszy gryczanej niepalonej - 125 ml
    • 200 ml mąki żytniej razowej
    • 200 ml wody
  • chleb
    • ok. 7g  (kulka wielkości śliwki mirabelki) świeżych drożdży lub 1 łyżeczka (5 ml) suchych drożdży
    • zaczyn
    • 1 i 1/2 szklanki wody
    • 1 łyżka melasy (można zastąpić 1 łyżką cukru trzcinowego lub miodu)
    • 1 i 1/2 szklanki mąki żytniej razowej -  375 ml
    • 2 szklanki mąki pszennej razowej -  500 ml
    • 1 łyżka soli 
    • 1 łyżka oleju do wysmarowania foremki
    • otręby do wysypania lub papier do pieczenia do wyłożenia
    • garść kaszy gryczanej do posypania z wierzchu
Z podanych składników zrobić zaczyn: wymieszać je i zostawić w temperaturze pokojowej na 8-12 godzin.
Formę (o wymiarach mniej więcej 24 x 13 x 7) wysmarować oliwą bądź olejem i wysypać otrębami lub wyłożyć papierem.
Świeże drożdże wymieszać z melasą, łyżką mąki razowej i 1/4 szklanki wody. Odstawić na 10 - 15 minut, aż ruszą (dla tych co nie wiedzą - utworzy się na powierzchni coś w rodzaju piany). Dolać resztę wody, zaczyn, wsypać mąki (suche drożdże dodać do nich) i sól. Wymieszać i wyrobić krótko kleiste, dość luźne ciasto. Ciasto  czepia się, wyraźnie klei - nie należy dosypywać więcej mąki. Wolę używać łyżki zamiast rąk (albo wymieszać robotem, tylko chwilę po połączeniu się składników). Przykryć i zostawić do wyrośnięcia aż podwoi swoją objętość. Zajmuje to mniej więcej godzinę. Po tym czasie odgazować, przełożyć do formy - powinno zająć ok. 2/3 objętości, uklepać (łopatką albo dłonią zanurzoną w wodzie) i posypać kaszą gryczaną. Wcisnąć ją (robię to łopatką silikonową zanurzoną w wodzie, by się nie przyklejała). Przykryć folią i znowu zostawić, aby urosło. Tu też wystarcza ok. godziny. Wstawić do zimnego piekarnika nastawionego na 190 stopni (piekę z termoobiegiem, bez niego trzeba nastawić na 200 stopni) na około godzinę. Po ok. pół godzinie, jak piekarnik się nagrzeje, wstawić na dno naczynie z wodą bądź spryskać wnętrze spryskiwaczem. Po 50 minutach wyjmuję chleb z formy i pukam od spodu, żeby sprawdzić, czy jest głuchy odgłos.  Jeśli nie, to wstawiam jeszcze na 10 minut i ponawiam próbę stukania. Właściwie nawet, gdy wydaje głuchy odgłos, to dopiekam 5 minut bez formy. Chleb nie powinien też być miękki, uginać się przy wzięciu w ręce - wtedy jest niedopieczony i też wymaga pobytu w piekarniku.
Po upieczeniu wyjąć na kratkę. Kroić po wystygnięciu.



Używałam kaszy gryczanej niepalonej. Ma ona mniej intensywny smak, bardziej mi odpowiadający. Jednak równie dobrze w tym chlebie sprawdzi się kasza palona, czyli "zwyczajna" kasza gryczana.

Podczas robienia zdjęć poczyniłam też odkrycie kulinarne. Wiecie, że rokpol, czosnek, koperek i truskawki to pyszne połączenie? Do tego malownicze ;).


 Mój chleb z kaszą gryczaną dołączam do akcji:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...