wtorek, 28 lutego 2012

Sellou - arabskie trufelki

Najpierw był szok. 
One nie są słodkie!!!!!
No w każdym razie nie za bardzo, a nawet można rzec, że umiarkowanie ;).
Ale dobre.


Jednak co stereotypy, to stereotypy. ;) Słodycze arabskie kojarzą mi się z przeraźliwie słodką baklavą. Z miodem i syropami. Chałwą, sezamkami i marcepanem.

Jeszcze są zapachy. Kardamon, sezam, kumin. Woda różana i pomarańczowa. 
Bogate, ciężkie, ale jakże wspaniałe.
Sellou też pachną - przeuroczo.
MMŻ potrafi otworzyć puszkę, w której leżą, aby tylko powąchać ;).

Sellou
Składniki:
  • 5 dag sezamu
  • 5 dag obranych i grubo posiekanych migdałów
  • 1 łyżka oleju
  • 1/2 łyżki nasion anyżku (wielbiciele spokojnie mogą dać całą ;) )
  • 25 dag mąki
  • 16 dag rozpuszczonego masła (może być roślinne, może zwykłe, ale pewnie najlepiej sprawdza się tu klarowane) 
  • 5 dag cukru
  • 1/2 łyżeczki cukru pudru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • cukier puder do posypania
Piekarnik rozgrzać do 190 stopni. Na blachę włożyć migdały wymieszane z olejem i uprażyć aż zbrązowieją. Nie trwa to długo, warto od czasu do czasu pomieszać i uważać, żeby się nie spaliły. Wyjąć, trochę przestudzić, przełożyć do blendera. 
Temperaturę w piekarniku zmniejszyć do 170 stopni.  Wstawić mąkę wsypaną do sporej blachy. Uprażyć na złoty kolor, od czasu do czasu mieszając. To trwa z kolei całkiem długo, ale uważać też trzeba. 
Gdy mąka jest w piekarniku, na patelni uprażyć na złoto sezam. Też mieszać i uważać.
Przełożyć do migdałów do blendera, dodać anyż. Zmiksować na jednolitą masę. 
Gdy mąka jest już złota, a masa gotowa, rozpuścić w rondlu masło. Dodać mąkę. Wymieszać energicznie, aby nic się nie przypaliło. Zdjąć z ognia, dodać pastę z sezamu i migdałów, cukier, cukier puder i cynamon. I znowu mieszać do uzyskania jednolitej masy. Formować z niej kulki, posypywać cukrem pudrem. Można ozdobić migdałowymi płatkami. 

Smacznego :)


Przepis podpatrzony w Kulinarnym Atlasie Świata dołączanym kiedyś do Gazety Wyborczej, w zeszycie poświęconym kuchni arabskiej. 


piątek, 17 lutego 2012

Skórka pomarańczowa, czekolada i... ziarenka kawy.



Kaligrafia japońska.*
Sztuka.
Czarno - biała.
A przecież:
Skórka pomarańczowa nie oddaje nacisku pędzla i znak powstaje nieidealny...

Jest pełna koloru.

Zastanawialiście się kiedyś, że jedzenie ma kolor? 
A najpiękniejsze kolory to te nasycone? 

Je się oczami. Jak masz niejadka - kup pomarańczowe talerzyki. Zje więcej ;).
Szaro - białe industrialne kuchnie kibicują niejedzeniu. Jakoś nie chciałabym w nich biesiadować.
Pomarańczowy jest piękny, ogrzewa i przytula. Nawet jak przypomina robaka ;)?


Wprawdzie kandyzowana skórka pomarańczowa w gorzkiej czekoladzie już tak nie kusi kolorem, jak ta bez polewy, ale...
Uwielbiam. Namawia mnie smakiem i aromatem.  
Też kształtem. 
Zjedz mnie. A najpierw zrób.
Można ją robić z doskoku. Jak się znajdzie trochę czasu. I cieszyć się myślą, że już za parę dni, za dni parę... będzie. 

Skórka pomarańczowa w gorzkiej czekoladzie
Składniki:
  •  2 spore pomarańcze
  • 1/2 szklanki cukru (może też być fruktoza)
  • 1/2 szklanki wody
  • 2 tabliczki (200 g) czekolady
Pomarańcze dobrze umyć i sparzyć wrzątkiem. Obrać. Skórki włożyć do słoika, zalać wodą i odstawić. Resztę owocu można na przykład zjeść. Moja skórka stoi parę dni i codziennie zmieniam jej wodę. Tak się robiło, gdy pomarańcze były dostępne praktycznie tylko w okolicach świąt i wszystko z nich było na wagę złota ;). Wtedy mówiło się, że takie wymoczenie służy wypłukaniu przynajmniej części środków konserwujących, którymi pomarańcze są nasączone. I ja w to wierzę. Jeśli ktoś ma owoce z własnego drzewa, spokojnie może ten etap pominąć ;).
Skórkę wyjąć, opłukać, odciąć albedo i wyrzucić. Pokroić ją w paski.
Rozpuścić w rondelku wodę z cukrem. Wrzucić do niej skórkę i mieszając gotować na małym ogniu, aż cały płyn wsiąknie - wyparuje.
Od razu wyjąć na kratkę, ułożyć z odstępami (uwaga: lubi się sklejać) i zostawić na parę godzin (noc, dobę) do wyschnięcia. 


Już taka jest dobra i można ją spokojnie włożyć np. do puszki i podjadać.
Równie dobrze można ją obtoczyć czekoladą. 

W tym celu należy zatemperować czekoladę. Chyba, że komuś nie zależy, żeby była błyszcząca ;) - wtedy wystarczy ją po prostu rozpuścić na parze. Wkładać pojedynczo skórki, no najwyżej po parę, zanurzać, wyjmować na kratkę i zostawiać do zastygnięcia. Roboty przy tym trochę jest, ale naprawdę warto. 


Oprócz skórki w czekoladzie można też zrobić łamańce z ziarenkami kawy. Nie chciało mi się obtaczać ich pojedynczo - to już dla mnie za dużo zabawy. 


Ziarenka kawy w czekoladzie
Składniki:
  • 1 tabliczka (100 g) gorzkiej czekolady
  • ok. 1- 2 łyżki kawy w ziarnach
  • ew. 2 szczypty chilli w proszku
Zatemperować czekoladę (lub po prostu rozpuścić ją na parze). Wsypać do niej ziarna kawy, szczyptę chilli, jak ktoś lubi i dobrze wymieszać. Wyłożyć na matę silikonową, rozpłaszczyć łopatką, zostawić do zastygnięcia. Można posypać drugą szczyptą chilli. Połamać na kawałki. Pałaszować ze smakiem ;). 


Niestety nie zmierzyłam, ile tej kawy dokładnie sypnęłam, więc jej ilość podałam orientacyjnie. Pewnie lepiej, jeśli będzie jej trochę za mało, niż za dużo. Ma się dać wymieszać, a poza tym zjedzenie za dużej ilości kawy też dobrze na nasz organizm nie wpływa. 

*Z kaligrafią japońską zetknęłam się dzięki Lechowi Żurkowskiemu. Wiem o niej stanowczo za mało, stąd pewnie odwaga, żeby pobawić się skórką w jej naśladowanie. Lech jest wspaniałym, ciepłym człowiekiem. Cieszę się, że go znam. O kaligrafii możecie się od niego dowiedzieć więcej na przykład na warsztatach. Te już się rozpoczęły, ale podobno jest tworzona lista rezerwowa. A poza tym można go spotkać w Ścieżce

Cała ta czekoladowość powstała z inspiracji Bei i jej czekoladowego weekendu. Naprawdę fajnie, że w tym roku mogłam już nareszcie do niego dołączyć. 

Temperowanie czekolady



Na pewno zdarzyło Wam się choć raz, że czekolada rozpuściła się w upale i potem wprawdzie stwardniała, ale pokryła się siwym nalotem. Nie straciła smaku, ale nie wyglądała już tak, jak powinna. 
Jak rozpuści się ją samemu, to nalot też się potrafi pojawić. Aby temu zapobiec trzeba czekoladę zatemperować.
Prawdziwi cukiernicy robią swoje czary mary. Uzbrojeni w termometry podgrzewają, oziębiają  i znów podgrzewają, a wszystko do takiej a nie innej temperatury. Strasznie skomplikowane, może się pomylić, no i trzeba mieć specjalny termometr.
Na szczęście jest też łatwiejszy sposób. Kiedyś zdradziła go Bożena Sikoń, która cuda robi z czekolady. Skrzętnie go zanotowałam i stosuję. 
Do czekolady gorzkiej - przede wszystkim. Ale też do mlecznej i białej. 
A kupując ją sprawdzam, ile ma w sobie (i czy w ogóle) tłuszczu roślinnego. Nie powinna zawierać innego niż masło kakaowe. Bo wtedy jest już czekoladopodobna ;).


Temperowanie czekolady
Składniki:
  • czekolada
Czekoladę podzielić na dwie części. Nierówne. 2/3 należy zetrzeć na tarce (można też posłużyć się malakserem, żyrafą Brauna lub podobnym pomocnikiem). 1/3 trzeba dobrze rozpuścić na parze (np. w jakimś naczyniu postawionym na garnku z gotującą się wodą - należy tylko uważać, żeby naczynie nie dotykało wody). Odstawić, wsypać startą czekoladę i wymieszać energicznie do uzyskania gładkiej masy. Jeśli trzeba (to znaczy nie chce się wszystko rozpuścić i widać grudki), to można jeszcze na sekundę postawić na parze cały czas energicznie mieszając.


Widać, że jeszcze niedokładnie wymieszałam. ;) Czasami pstrykanie zdjęć przy jednoczesnym robieniu czegoś na czas, przerasta mnie. Masa ma być naprawdę gładka. Jak już taka była, to zajęłam się pewnie szybkim jej wykorzystaniem, żeby mi nie zastygła...

czwartek, 16 lutego 2012

Pączki na Tłusty Czwartek.



Tego wpisu miało nie być. I miałam nie piec pączków. Nigdy tego dotąd nie robiłam.
Tradycja tłustoczwartkowa jest jednak silniejsza. Trzeba po prostu mieć i zjeść pączki tego dnia.
Kupić w supermarkecie po cenie dumpingowej? Niekoniecznie wierzę, że są smaczne.
Sklep spożywczy? No nie wiem.
Dwa lata temu mąż kupił w lokalnej cukierni... Były "wczorajsze" :(.
Jechać do cukierni, w której są na pewno dobre i stać w kilometrowych kolejkach - nie dla mnie.

Do tego podpatrzyłam u Nutinki pączki twarogowe. Takie malutkie. I podobno dłużej zachowujące świeżość niż tradycyjne.

Jak się wrzuci w siebie nawet trzy, to nie jest tak strasznie, jak tyle samo dużych. Lubię małe słodkości ;).


Pączki twarogowe
Składniki na 50 małych pączków:

rozczyn:
  • 2 dag drożdży
  • 1 łyżka mąki
  • 1 łyżeczka cukru
  • 50 ml ciepłego mleka
ciasto:
  • 2 szkl. mąki
  • 1 jajko
  • 2,5 dag miękkiego masła
  • 2 łyżki śmietany
  • 10 dag sera twarogowego
  • 1 łyżka cukru z wanilią (mały - 16g cukier waniliowy)
  • 7 łyżek cukru
  • szczypta soli
  • olej do smażenia
  • cukier puder do posypania
Twaróg dokładnie rozgnieść: widelcem, malakserem lub przepuścić przez maszynkę.
Składniki rozczynu dobrze wymieszać i odstawić aż zaczną pracować (na ok. 15 minut). Dodać pozostałe składniki i wyrobić elastyczne i gładkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia - powinno podwoić swoją objętość.
Ponownie zagnieść. Formować kuleczki wielkości orzecha włoskiego, odkładać na lekko posypaną mąką powierzchnię, przykryć sciereczką. Zostawić na ok. pół godziny, żeby się napuszyły.
W szerokim, płaskim garnku rozgrzać olej. Można wrzucić do niego kawałek surowego jabłka lub ziemniaka, żeby zbierały spaleniznę. Smażyć po parę - powinny mieć miejsce na swobodne poruszanie się. Po chwili obrócić - wcale to nie było łatwe, preferowały jedną stronę ;). Wyjmować do osączenia na ręcznik papierowy. Przekładać na talerz, posypywać cukrem pudrem. 



Z mojego doświadczenia w toczeniu kulek z surowego ciasta drożdżowego wynika, że najłatwiej rozwałkować je podsypując lekko mąką na grubość ok. 1 cm, wyciąć niewielkie kółka np. kieliszkiem i zrobić coś w rodzaju sakiewki, sklejając ją na górze. Wyjdzie kuleczka, którą można jeszcze potoczyć w dłoniach. 
Ostatnio stałam się właścicielką przydasia do nadziewania. Narobiłam się, ale nadziałam pączki po usmażeniu, przed posypaniem. Dodało im to smaku, ale nie jest to konieczne. 

Pączki wyszły smaczne. Już ich nie ma. Coś czuję, że być może rozpoczną tradycję około tłustoczwartkową poszukiwania pączka idealnego ;).

Dodaję je do akcji:

wtorek, 14 lutego 2012

Nasięźrzał, czyli Walentynki a sprawa polska.



Walentynki polskie nie są, raczej anglosaskie. Przybyły do nas całkiem niedawno. Niektórzy, jak mój gęgał ukochany, czyli MMŻ  twardo upierają się, by je ignorować. Zresztą i pora roku taka sobie. Romantyczna kolacja, a tu po nogach wieje i walonki trzeba wkładać. Nie mówiąc już o ciepłych gaciach. Błe.

Afrodyzjaki swoje jak najbardziej mieliśmy. Jednym z nich był lubczyk. Zioło jak zioło.Właściwie nie wiadomo, czemu nasi przodkowie uznawali, że jest pomocny w miłości. Mówili na niego nasięźrzał...
Połamaliście już język czytając? :D.
 Po spożyciu na się źrzali, czyli patrzyli na siebie chciwie. :D
Jak już się tak naźrzali, to myk w łoże wysłane ciepłymi futrami przy palącym się kominku.


 Miodem syconym - uznawanym przez protoplastów za pomocnika w miłości, a i rozgrzewającym wielce,  też nie pogardzali. Wtedy go doceniano, a i dzisiaj wart jest grzechu. Podobno dodaje krzepy. Wybieram grzany. Smaczny, więc sączę i sączę i jakoś w nogach watę zaczynam czuć, a nie krzepę. :D


Grzany miód
Składniki:
  • 1 butelka (750 ml) miodu pitnego (może być trójniak, a i czwórniak się sprawdza - lepszego szkoda)
  • 3 plastry pomarańczy
  • 3 plastry cytryny
  • 5-6 goździków
  • 1 anyż gwiaździsty
  • kawałek (tak z 8 cm) kory cynamonowej
Owoce wyszorować, sparzyć, ostrym nożem pokroić w plastry. Do garnka (najlepiej z grubym dnem) wlać miód, dodać przyprawy i owoce. Uważnie podgrzewać, aby stał się gorący - nie wolno doprowadzić do wrzenia. Podawać i delektować się od razu, póki gorący. Ot i wszystko...


Wiecie, że trójniak oznacza, że do zrobienia miodu syconego wzięto jedną część miodu i trzy części wody? Wymieszano i poddano fermentacji. Kiedyś dodawano szyszek chmielowych, teraz domowym sposobem drożdży winiarskich - podobno trzeba uważać, żeby nie przerwała się fermentacja, bo wychodzi słaby i słodki. Podobno czekać na niego robiąc samemu trzeba parę lat (przemysłowo pewnie jakieś przyspieszacze stosują). Podobno ze wszech miar warto. Może kiedyś spróbuję go zrobić. Na razie temat mnie przerasta. A szkoda. ;)


Nie mogę pić wina. Lubię, ale mój organizm wyraźnie daje mi do zrozumienia, że niekoniecznie. Gdy na dworze mroźno, to wieczorem kusi, żeby grzańca posączyć... Miód świetnie się sprawdził w roli zamiennika - za pierwszym razem. Swoim zwyczajem zapisałam, co dodawałam do środka, bo efekt był znakomity. Następnym razem zamiennikiem nie był - bardziej mi smakuje niż grzane wino. A MMŻ to mężczyzna mojego życia ;).

Wiadomości o nasięźrzale pochodzą z książki Tadeusza Olszańskiego "Kuchnia erotyczna". Tyle, że chyba autorowi się pomyliło i nasięźrzał to inna roślinka: malutka paprotka (Ophioglossum vulgatum L.) będąca teraz pod ochroną. Podobno ma swój udział w powstaniu legendy o kwiecie paproci. Panny ją nago zbierały w Noc Świętojańską, nacierały się nią i czekały aż ktoś na nie będzie źrzał. A że wszystkie rośliny miłosne w pewnym momencie nazywano lubczykami, to i stąd pomyłka.

Wprawdzie u mnie na Walentynki raczej się pije, a nie je ;), ale dołączam wpis do akcji:

środa, 8 lutego 2012

Kryzysowe faworki.

Nie trzeba mieć fury żółtek i kieliszków spirytusu, żeby je zrobić. Wystarczy jajko i ocet. Mimo tego są takie, jakie faworki powinny być: cienkie, kruche i pyszne.
Kryzysowe faworki.


Karnawał - to smażę. Trochę przeraża mnie przepis klasyczny, który wymaga dobrego bicia. Jakoś nie ma we mnie w tej chwili tyle agresji, by tłuc w ciasto ;). I na razie podchodzę do niego z dużą dozą nieśmiałości ;). Chyba się nie skuszę.

Faworków kupnych nie lubię. Nie trafiłam jeszcze w cukierni na takie, które by mi odpowiadały. Cienkie, kruche, finezyjne.

Pamiętacie czasy, kiedy w sklepach był ocet, olej i mąka?

Do faworków oprócz octu, oleju i mąki potrzebne są jajka - te można było dostać w prywatnych warzywniakach. Drogo, ale dużo ich nie trzeba.
I cukier. Tu było prosto. Nie za bardzo, bo u nas w domu trzeba go było oszczędzać - jakoś wychodził ;), ale na kartki udawało się kupić. Wprawdzie krążył dowcip, że mają je wycofać i dawać dwa buraki cukrowe i instrukcję obsługi, ale na szczęście domowych cukrowni nie trzeba było otwierać.
Śmietana - od biedy od baby.
Smalec - ten z kolei można było zastąpić olejem.
Jeszcze kawałek jabłka i można smażyć.
To jest przepis zachowany przeze mnie z tamtych czasów.
Wtedy robiła je babcia, potem mama. Teraz ja.

Faworki wychodzą pyszne. Perfekcyjne. Jest tylko jeden warunek. Trzeba je naprawdę cienko rozwałkować. Gdy ciasto jest za grube, stają się kwaskowate, a to do nich nie pasuje.


Słońce powinno przez nie prześwitywać. Jak widać nie jestem perfekcyjną rozwałkowywaczką ;) , gdzieś mi się zagięło i jest ciut grubiej. To trochę przeszkadza, ale tylko ciut, a przy jedzeniu jest niezauważalne. Nie trzeba też wałkować idealnych prostokątów. No chyba, że ktoś chce mieć każdy faworek tej samej wielkości :D.

Faworki
Składniki na talerz faworków:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka oleju
  • 1 łyżka octu
  • 1 łyżka śmietany (u mnie 18% )
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 i 1/4 szklanka mąki + do podsypywania
  • 2 kostki (1/2 kg) smalcu do smażenia - można zastąpić olejem
  • ew. jabłko pokrojone w ósemki i pozbawione gniazd nasiennych
  • cukier puder do posypania
Wymieszać jajko, olej, ocet, śmietanę i cukier. Dodać mąkę. Wyrobić lekkie ciasto. Jeśli jest za rzadkie, dodać mąki. Ma mieć mniej więcej konsystencję ciasta na pierogi. Rozwałkować bardzo cienko ew. podsypując mąką. Robię to partiami, a czekające ciasto przykrywam ściereczką lub wkładam do torebki foliowej, żeby nie wysychało.
Rozwałkowane ponakłuwać widelcami.


Pociąć radełkiem na wąskie prostokąty. W środku każdego zrobić pionowe nacięcie na środku. 


Brać każdy prostokąt, lekko go wzdłuż naciągnąć, jeden koniec przełożyć przez nacięcie na środku .


Uformować faworki.


Układać je na tacy wyłożonej ściereczką. Nią też przykrywać, żeby nie wysychały. 
Jak już wszystkie są zrobione, na sporej patelni rozgrzać smalec. Włożyć kawałek jabłka - zapobiega paleniu się tłuszczu. Jak już sczernieje, trzeba je wymieniać. Podobną rolę pełni surowy ziemniak, jeśli ktoś woli. 
Wkładać faworki na rozgrzany tłuszcz. Smażyć na złoto, po chwili przekręcając na drugą stronę. W tym momencie bardzo przydatne są dwa widelce. Osączać na ręczniku papierowym. 


Układać warstwami na talerzu, każdą posypując przez sitko cukrem pudrem.

Porcje ciasta do rozwałkowania parę razy trzepnęłam o stolnicę. Rzeczywiście wpłynęło to pozytywnie na jego konsystencję. A rzucanie kulką w stół jest całkiem przyjemne ;).

To ciasto można zrobić wcześniej w większej ilości i zamrozić. Po rozmrożeniu robić faworki. Może nawet jest łatwiejsze w obróbce.



Zazwyczaj faworki smażyłam na Tłusty Czwartek. Dodaję je do akcji:

środa, 1 lutego 2012

Gozleme



Nigdy nie byłam w Turcji. Byłam za to w górach Tadżykistanu, gdzie na wysokości 4000 m.n.p.m. spotkaliśmy miejscowych pasterzy. Poczęstowali nas zieloną, gorącą, słabą herbatą i plackami. Jej, jakie to było smaczne. Wprost się na nie rzuciliśmy. Aż mi było głupio, że tyle zjedliśmy. Nie byliśmy głodni, ale monotonna dieta (całe jedzenie nosiliśmy na plecach) zrobiła swoje. I jeszcze ta cudownie gasząca pragnienie herbata! Takie wspomnienie kulinarne, które wiąże się z mnóstwem pozytywnych emocji. Życzliwością, która od nich emanowała, wspólnym posiłkiem, ciekawością dla innej kultury. Mam nadzieję, że wygrzebane z plecaków papierosy i czekolada były dla nich miłym urozmaiceniem.   
Placki były cienkie, chrupiące, bez żadnych dodatków. Pyszne. Już ledwo je pamiętam.
Tureckie są nadziewane. Podobnie jak tadźyckie smażone, a właściwie pieczone na patelni aż do uzyskania charakterystycznych przyrumienionych kropek. Göz znaczy oko. Podobno są w Turcji popularne.
Żeby było śmiesznie,  w żadnej z paru książek, które przeglądałam, nie znalazłam o nich wzmianki. Znalazłam za to informację o dwóch rodzajach ciasta stosowanych do różnego rodzaju potraw. Jedno rozwałkowuje się cieniutko, nie rośnie. To yufka. Drugie jest z dodatkiem drożdży - puchate.
Gozleme robi się z yufki. Wałkuje się cieniutko, mam wrażenie, że mimo że się starałam, moje placki były za grube. Nic to, też były bardzo dobre i zniknęły od razu.
To kolejne danie, w którym obowiązkowy był por, cebula, jasny sos sojowy i pierś kurczaka. Pamiętacie zabawę?


Gozleme
Ciasto: 
  • 2 szklanki mąki pszennej
  • 1 szklanka wody
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oliwy 
Nadzienie:
  • 1/2 piersi kurczaka - trochę ponad 250g
  • średnia cebula - ok. 40g (u mnie szalotka, ale może być zwykła)
  • niewielki por - też ok. 40g (tylko biała i jasnozielona część)
  • 1ml soli
  • 1/2 łyżeczki estragonu
  • 2-3 łyżki oliwy
  • 1 łyżka sosu sojowego
  • 1 łyżka śmietanki
  • mąka do podsypywania
  • 2 łyżki rozpuszczonego masła
Ciasto:
Z podanych składników zagnieść gładkie i elastyczne ciasto. Obsypać mąką i zawinąć w folię. Odstawić na co najmniej 15 minut.
Nadzienie:
Mięso drobno posiekać, wymieszać z solą i estragonem. Można dodać trochę świeżo zmielonego pieprzu.
Pora umyć, osuszyć, cebulę obrać. Oba warzywa posiekać. Rozgrzać patelnię. Zeszklić na oliwie pora i cebulę. Dodać mięso, obsmażyć. Dodać sos sojowy, wymieszać. Dodać śmietankę. Trochę odparować. Przestudzić.


Ciasto podzielić na 8 części. Każdą część cieniutko rozwałkować.


Na środku rozłożyć nadzienie. Złożyć w kopertę (ja smarowałam odrobinę masłem, żeby się skleiło).


Posmarować z obu stron rozpuszczonym masłem. Właściwie piec na rozgrzanej patelni (teflonowej, ceramicznej) na małym ogniu, aż ciasto nabierze lekko złotego koloru. Robiłam to na naprawdę małym ogniu i trochę czasu mi to zajęło.


Zaraz po usmażeniu są chrupiące, pyszne. Podobno można je składać w piramidkę i chwilę odczekać. Wtedy miękną, ale nabierają smaku. Nie czekałam :). Smakował mi i sam i posmarowany sosem z jogurtu i czosnku.


-->
Jest z nimi trochę roboty. To prawda. Jednak są pyszne, warto się potrudzić. Przyjaciel mojego męża miał zasadę, że nie podejmuje się robienia czegokolwiek do jedzenia, jeśli czas przygotowania przekracza czas jedzenia. Gozleme by nie zrobił. Zaś mój syn od miesiąca już co parę dni pyta się kiedy znowu się pojawią, bo on bardzo chętnie by zjadł. Właściwie nie pamiętam takiej presji dotyczącej jakiegoś innego dania ;). Cóż, to ja bym miała je robić, a on jeść...

Lubię pora. Dlatego bliska mi jest idea akcji Flowerka Pora na pora. No to dodaję do niej ten wpis.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...