sobota, 29 września 2012

"Smak języka" i pizza z jabłkami.



"Smak języka" Jo Kyung-Ran. Coś mnie do tej książki przyciągnęło. Nie kupuję wszystkich, których opis mi się spodoba - wszak on ma zachęcić. Jednak tę zapragnęłam mieć.

Fascynuje mnie i niepokoi. Do tego stopnia, że do niej wracam. Pełna opisów jedzenia, smaków, prawie cała poświęcona gotowaniu jest tak naprawdę o czymś innym. O emocjach, uczuciach, zakamarkach umysłu.

"Zróżnicowanie i spontaniczność stanowią jeden z najistotniejszych warunków gotowania"

Główna bohaterka jest kucharką, a właściwie mistrzynią kuchni. Cały czas jej myśli krążą wokół potraw, składników, a jednak nie jest to książka o jedzeniu, tym bardziej kucharska.

"Kto nie przepada za grzybami, może wziąć jabłko. ... Zamiast łagodnego, beznamiętnego smaku grzybów poczujecie lekką słodycz, a chrupanie w ustach wywoła orzeźwiające wrażenie"

To opowieść o miłości. O zranieniu tak silnym, że świat się wali. O radzeniu sobie z własnymi uczuciami po katakliźmie opuszczenia. O zemście...
Autorka podaje jeden przepis. Nie odważyłam się zrobić tytułowego języka. Może dlatego, że trudno go zdobyć. Albo, że trochę mnie przeraża.
Zdecydowałam się na pizzę z jabłkami, która pojawia się w pierwszym rozdziale j i właściwie nie wiadomo do końca ani jak wyglądała, ani czy było to dobre zestawienie. Na pewno nieoczywiste. Zobaczcie sami:



Pizza z jabłkami, kozim serem i suszonymi pomidorami

składniki na 1 małą pizzę o średnicy ok. 24 cm:
  • ciasto: 
    • 5 g świeżych drożdży
    • 1/4 łyżeczki cukru
    • 75 g mąki
    • 0,4 szklanki wody
    • 1/8 łyżeczki soli
    • 1/2 łyżeczki oliwy
  • 1 małe kwaśne jabłko (u mnie antonówka)
  • 2 połówki suszonych pomidorów
  • 4 plasterki koziego sera pleśniowego
  • miód gryczany do polania jablek
  • trochę oliwy z pomidorów do posmarowania ciasta
  • 1 gałązka tymianku 
Z podanych składników zrobić ciasto na pizzę. Rozwałkować je cieniutko. Posmarować oliwą z suszonych pomidorów, posypać listkami tymianku. Jabłko i ser pokroić w plastry grubości ok. 5mm, pomidory w paski. Ułożyć na cieście. Plasterki jabłka polać odrobiną miodu. Piec w 220 stopniach na kamieniu przez 8 - 9 minut.


Połączenie sera koziego i jabłek z miodem gryczanym jest połączeniem genialnym. Zaskakująco suszone pomidory ani nie wnoszą tu specjalnie smaku, ani go nie zaburzają. Za to troszeczkę za mocno się przypiekają. Tak ciutkę. Jednak bym je w niej zostawiła. Bo pizza wyszła świetna. 

"Gdyby takie emocje, jak samotność, smutek czy radość można było wyrazić poprzez składniki potraw, samotność byłaby bazylią."
Nie użyłam bazyli, nie chciałam smutku. Została zastąpiona tymiankiem...
 
Jestem czytaczką nałogową. Zaczynam czuć niepokój, gdy nie mam pod ręką słowa pisanego. Bo co ja będę robić, gdy wpadnie mi wolna chwila? Czytywać mogłabym chyba wszędzie. Tylko czasem powstrzymuje mnie dobre wychowanie (trochę z zasad wpajanych mi w dzieciństwie zapamiętałam ;) ) albo... brak czegoś do czytania. 
Od razu spodobała mi się akcja Maggie. Bardzo. Nie mogłam sobie odmówić i nie wziąć w niej udziału.

Literatura na talerzu 2012

W odróżnieniu do suszonych pomidorów, smak miodu zapieczonego z jabłkami jest wyraźny i znaczący, mimo użytej jego niewielkiej ilości.

Słodkie jabłuszka

Dokładny opis robienia ciasta na pizzę pojawi się w następnym poście - już niedługo. I jeszcze jedno: nigdy nie robiłam ciasta na jedną małą pizzę taką jak ta. Zawsze w większej ilości i dzieliłam. Od razu wykorzystywałam całe, ale można spokojnie trzymać je w lodówce. Do trzech dni (podobno ;)).

Wszystkie cytaty pochodzą z książki Jo Kyung-ran "Smak języka". Pomysł na użycie jabłka i suszonych pomidorów również. Reszta to moja inwencja.

piątek, 28 września 2012

Suszone jabłka.


Pamięć. Zastanawialiście się nad nią? Im jestem starsza, tym częściej spotykam się z tym, że pamiętam co innego niż inni. Niby byliśmy w tym samym miejscu, mieliśmy podobne przeżycia, a w mojej głowie zostały inne wspomnienia niż w głowach moich znajomym. Kolejny fakt, który ostatnio sobie uświadomiłam, to to, że pamiętam chwile. Nie jakiś ciągły czas, tylko obrazki z przeszłości.
Jednym z takich obrazków pielęgnowanym przez pamięć jest mój dziadziuś suszący jabłka. Siedziałam koło niego, a on zapewne coś mi opowiadał i przygotowywał owoce do suszenia. Pracowicie, przy pomocy scyzoryka kroił je na plasterki, wykrawając wcześniej gniazda nasienne. Potem układał na tacach na kaloryferze. Gdy wyschły, przekładał do płóciennego worka wiszącego na gałce kaloryfera. To kolejny obrazek: duży, ciemny kaloryfer i wiszący obok niego jasny płócienny worek, a w nim suszone jabłka. Pamięć zawiodła: nie wiem, co się później z nimi działo. Zresztą to nieważne... Dwa pierwsze są tak malownicze, że i tak je z przyjemnością chowam w zakamarkach mojej głowy.
Też czasem suszę jabłka. Zazwyczaj wtedy, gdy mam ich za dużo i muszę jakoś przerobić. Wychodzi pyszna, zdrowa przegryzka. Robi furorę, gdy ktoś wpada z niezapowiedzianą przelotną wizytą i dostaje obok aromatycznej herbaty suszone przeze mnie owoce.
Moje kaloryfery nie są takie potężne, jak te w domu dziadków. Żadna taca by się na nich nie utrzymała. Poza tym teraz jeszcze są zimne. Suszę owoce w piekarniku. No i nie wykrawam gniazd nasiennych. Jabłka wyglądają bardziej malowniczo.


Suszone jabłka
składniki:
  • jabłka
  • sok z cytryny zmieszany pół na pół z wodą  (niekoniecznie)
Umyć jabłka. W miseczce zmieszać sok z cytryny z wodą (ok. 1/2 łyżki soku i 1/2 łyżki wody na jabłko). Blachę lub kratkę z piekarnika wyłożyć papierem do pieczenia. Jabłko pokroić w poprzek na plastry o grubości mniej więcej 0,5 cm. Zanurzyć (lub posmarować np. pędzelkiem kuchennym) w soku z wodą. Ułożyć jedną warstwą na blasze z papierem. Piekarnik nastawić na 60 -70 stopni (ja włączam termoobieg - szybciej schną. W tym przypadku bez termoobiegu temperatura powinna być taka sama). Włożyć jabłka do piekarnika. Suszyć ok. 8 - 10 godzin.  Przechowywać w suchym miejscu. 


Nie mam płóciennego worka. Wkładam owoce do puszek i wynoszę do spiżarni. Moczenie w soku z cytryną ma zapobiec ciemnieniu jabłek, które się szybko utleniają. Można spokojnie tę czynność pominąć, aczkolwiek jabłka wtedy wyglądają wg. mnie mniej ładnie.
 
Podobnie można suszyć śliwki (suszyłam węgierki) i morele. Należy tylko pominąć etap moczenia w cytrynowym soku. Owoce trzeba umyć, osuszyć, przekroić na pół, wyjąć pestkę i rozłożyć skórką do dołu na papierze do pieczenia. Temperatura suszenia jest taka sama, tylko czas jest wyraźnie dłuższy niż w przypadku jabłek. Owoce są gotowe, gdy są suche, ale jeszcze elastyczne.


Suszone owoce są dobre przez parę miesięcy, a nawet parę lat (niestety jedne śliwki mi się przeleżały gdzieś w kątku, cały czas były dobre) - lepiej zjeść je jednak szybciej. I co najważniejsze nie ma w nich siarki, konserwantów ani żadnych innych niefajnych dodatków. Jak nachodzi mnie ochota na cukierka, to sobię żuję delektując się smakiem. Bajka. Moja najmłodsza też je lubi. Szkoda, że nie widzi ich wyższości nad słodyczami.

Można też suszyć oczywiście w suszarce do owoców, warzyw i grzybów.  Tylko trzeba ją mieć.


Słodkie jabłuszka Domowy Wyrób

środa, 26 września 2012

Ciasto z jabłkami dla alergika a feminizm.

Tak coś siebie podejrzewam, że jestem feministką. Utwierdziła mnie jeszcze w tym przekonaniu Perfekcyjna Pani Domu. Nie to, żebym oglądała programy z jej udziałem. Nie używam telewizji i nie zamierzam tego zmieniać. Ale trąbią tak o jej "mądrościach życiowych" wypowiadanych na wizji, że i do mnie doszło. 
Biorąc pod uwagę, że sprzątanie mnie zwyczajnie nudzi i zrobię wszystko, żeby tego nie robić, to jestem feministką na pewno. Jeszcze bardziej chyba nie lubię zdawać egzaminów i uczyć się do nich. Jak któryś mnie spotykał w życiu (a wykształcona jakoś jestem, trochę ich musiałam zdać - Czyżbym zrobiła to, żeby stać się na pewno tą feministką? ;) ), to sprzątałam aż furczało. Tylko żeby odwlec chwilę przygotowywania się. Nie jestem przekonana, że to pozytywnie wpływało na moje wyniki. Z drugiej strony nie było tak źle. Czyszczenie szpar szczoteczką do zębów sobie darowywałam i trochę czasu mi na naukę zostawało. Bo uczyć się fajnych rzeczy to ja nawet lubię ;).
Jak myślicie? Mając do wyboru zmierzenie się z wyzwaniem wymyślenia czegoś jesiennego dla alergika i posprzątanie - co wybrałam? 
Tak, tak, sprzątanie nie ucieknie. Niestety. 
Za to my paśliśmy z przyjemnością brzuchy zajadając pyszne ciasto (zaskakująco dobre wyszło) i oglądając rodzinnie film przyrodniczy o pustyniach. Fajnie było :).


Ciasto z jabłkami dla alergika

składniki na tortownicę o średnicy 19 - 22 cm:
  • 3 spore niezbyt słodkie jabłka (ok. 600 g)
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1 i 1/2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 4 i 1/2 łyżki zimnej wody
  • 1 szklanka mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 szklanki prosa (kaszy jaglanej - surowej)
  • polewa:
    • 60 g margaryny
    • 1 i 1/2 łyżki wody
    • 1/3 szklanki cukru
    • 2 łyżki zbożowej kawy instant (używam Inki)
Jabłka umyć, obrać, wykroić gniazda nasienne i pokroić w dużą kostkę. Włożyć do sporej miski i zasypać cukrem. Przykryć. Wstawić do lodówki na co najmniej 1 i 1/2 godziny (można też na całą noc). Jabłka mają puścić sok.
Piekarnik rozgrzać do 175 stopni (z termoobiegiem - bez do 190). Tortownicę wysmarować masłem i wysypać bułką tartą.
Wyjąć jabłka z lodówki. Mąkę ziemniaczaną rozmieszać w wodzie. Dolać do jabłek i wymieszać. Dodać mąkę z proszkiem i mieszając dodać proso. Przełożyć do tortownicy, wyrównać. Piec ok. 50 - 60 minut, aż góra będzie wyraźnie upieczona. Wyjąć na kratkę. Nie wyjmować z tortownicy.
Przygotować polewę. Wszystkie składniki rozpuścić w garnku i doprowadzić do zagotowania. Od tego momentu gotować mieszając przez 5 minut (czas jest ważny, ma lekko bulgotać - ja to robię z minutnikiem). Wylać na wierzch ciasta. Wystudzić.


Ciasto z jabłkami dla alergika, to zmodyfikowane nasze ulubione. Wyszło nadspodziewanie smacznie. Podzieliło mi nawet rodzinę. Na szczęście tylko w opiniach na jego temat. Otóż nie zostało roztrzygnięte jednoznacznie, które jest lepsze. I co? Teraz jestem w kropce, które piec :D.


Sprzątanie mnie dogania. Czuję jego oddech na plecach :(. Nawet się zastanawiałam nad posiadaniem żony niefeministki. Tylko przez chwilę. Wizja, gdy będzie mnie gonić ścierką, gdy znowu nie położę czegoś na miejsce, nakruszę i nie zetrę, nie wyrzucę moich ukochanych bardzo potrzebnych przydasiów, które mają tendencję do przybywania bardzo mnie przeraziła. Szczególnie to ostatnie. A tak naprawdę bardzo lubię kobiety. Cenię je. Zazdroszczę tym, które potrafią utrzymywać porządek. Podziwiam je. Też bym tak chciała. Moja wizja zaś, to jakieś obrzydliwe, nieprawdziwe stereotypy.
Szukam sprzątaniowej grupy wsparcia!


Przepis na ciasto z jabłkami dołączam do akcji i bardzo dziękuję Mamie Alergika za dostarczenie mi pretekstu do prób i ciastowej twórczości.

Słodkie jabłuszka

poniedziałek, 24 września 2012

Na okrągło - ciasto z jabłkami.

Uwielbiam okrągłe stoły. Naprawdę. Właśnie sobie to uświadomiłam, jednocześnie konstatując, że praktycznie takiego nie mam.
Kiedyś miałam. Duży, stary, solidny, zniszczony. Miał swój charakter. Mam wrażenie, że nas jednoczył. Miał magiczną właściwość: każdy z siedzących przy nim widział i słyszał bez trudu wszystkich innych.
Lubiłam go. Lubiłam przy nim siedzieć. Lubiłam, gdy przychodzili znajomi i spędzaliśmy miło czas. Właściwie mieścili się przy nim wszyscy. Nawet jak trzeba było się rozsunąć dostawiając kolejne siedziska. Jego średnica była na tyle duża, że co najwyżej należało tylko bardziej wyciągnąć rękę, by sięgnąć po herbatę.
Koleje losu sprawiły, że już go u mnie nie ma. I nie będzie. Troszkę za nim tęsknię. 
A może nie za nim, tylko za tamtymi spotkaniami, wpadaniem bez zapowiedzi, ich atmosferą i nastrojem? 

Na spotkania z przyjaciółmi, na jesienne pluchy, na leniwe pogaduchy: ciasto z jabłkami. Nasze ulubione.


Ciasto z jabłkami

składniki na tortownicę o średnicy 26 - 28 cm:
  • 6 (ok. 1200 g) niezbyt słodkich, dużych jabłek
  • 1 szklanka cukru
  • 3 jajka
  • 2 szklanki mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3/4 szklanki (2 spore garście) rodzynek
  • 3/4 szklanki (2 spore garście) połamanych orzechów włoskich
  • masło i bułka tarta do wysmarowania tortownicy
  • polewa:
    • 80 g masła
    • 1/2 szklanki cukru
    • 2 łyżki wody
    • 3 łyżki kakao (lub kawy Inki)
    • garść wiórków kokosowych do posypania
Jabłka umyć, obrać, wykroić gniazda nasienne i pokroić w dużą kostkę. Włożyć do sporej miski i zasypać cukrem. Przykryć. Wstawić do lodówki na co najmniej 1 i 1/2 godziny (można też na całą noc). Jabłka mają puścić sok.
Piekarnik rozgrzać do 175 stopni (z termoobiegiem - bez do 190). Tortownicę wysmarować masłem i wysypać bułką tartą.
Wyjąć jabłka, wbić jajka i wymieszać. Dodać mąkę z proszkiem i mieszając dodać bakalie. Przełożyć do tortownicy, wyrównać. Piec ok. 50 - 60 minut, aż góra będzie wyraźnie upieczona. Wyjąć na kratkę. Nie wyjmować z tortownicy.
Przygotować polewę. Wszystkie składniki (oprócz wiórków) rozpuścić w garnku i doprowadzić do zagotowania. Od tego momentu gotować mieszając przez 5 minut (czas jest ważny, ma lekko bulgotać - ja to robię z minutnikiem). Wylać na wierzch ciasta, posypać wiórkami. Wystudzić.

W tym cieście ważna jest kolejność dodawania składników. Niech Wam nie przyjdzie do głowy pomieszać mąkę z jajkami i bakaliami, a potem dodać do jabłek. Porażka gwarantowana. Albo co najmniej spore kłopoty ;).

Przyznam się Wam po cichu, że nie znoszę przepisów o tytułach z imieniem. "Szarlotka Krychy" mnie odrzuca. Najprawdopodobniej ktoś dostał przepis od rzeczonej Krychy i posłał go w świat. Ratunku!
Kiedyś znalazłam na jakimś blogu rogaliki babci Rózi. I jakoś tak, ku mojemu zdziwieniu stwierdziłam, że to mi pasuje. Nawet sobie zanotowałam. Może dlatego, że w starym rodzinnym zeszycie znajduję przepisy cioci Rózi? Rogaliki czekają gdzieś jeszcze  na zrobienie...
Dla nas jest to ciasto z jabłkami babci Tosi. I tak zapewne pozostanie. Bo to od niej nauczyliśmy się je robić...



Słodkie jabłuszka

sobota, 22 września 2012

Smażony makaron po chińsku i jedzeniowa historia jednego dnia.

Nowy konkurs. Pewnie ma promować zdrowe żywienie: 5 posiłków dziennie zamiast 3. Jedz częściej, ale mniej. Tylko... jak do tego ma się Inpost? Jest to dla mnie zagadką. Inpost przynosi mi listy. Ostanio nawet znajduje mój adres (a to niełatwe, przyznaję). Teraz promuje paczkomaty. Cóż, może sprowokuje mnie do zainteresownia się jego ofertą? Swoją drogą ciekawy pomysł: promować paczkomaty na blogach kulinarnych. Czyżby były już tak opiniotwórcze?


Pięć posiłków dziennie. Bajka, ideał. W sumie możliwy przy wcale nie tak dużym nakładzie pracy. To dlaczego go nie zawsze realizuję?
Moja zaganiana znajoma usiłująca zdrowo żywić rodzinę, a wcale nie będąca fascynatką kucharzenia twierdzi, że z jej punktu widzenia idealne by było, gdybym podała na blogu parę zestawów obiadowych. Zestaw na tydzień na przykład. Pomnożony przez pory roku zapewne, bo któż zimą zajadałby na przykład chłodniki? Czyli cztery zestawy opisujące 7 obiadów. Z listą zakupów i szybkimi, prostymi w przygotowaniu daniami. Hm, może jeszcze z zapewnieniem, że dzieciom niejadkom na pewno przypadnie do gustu i zjedzą ;). Bajka, prawda?
Takie przykładowe zestawy obiadowe z podziałem na pory roku znajduję w starych książkach kucharskich. Zarówno w takich sprzed 30 - 40  lat, jak i sprzed 100. Może coś w tym jest? Ciekawe czemu zarzucono tę praktykę.
A może pójść dalej?
Opracować zestawy żywienia całodziennego? Dla zabieganej pracoholiczki, która do domu wraca późno i którą zdarza mi się być. Dla rodzin, gdzie dzieciaki lądują w szkole na wiele godzin i jeszcze do tego kręcą nosem na szkolną stołówkę. Spora praca. Mnie przerasta. A może? Konkurs, nie konkurs: zawsze dobrze zacząć od czegoś prostego. Na przykład od jednego zestawu.
Voila!


Śniadanie. W biegu. Znowu za późno wstałam. Wszyscy trąbią, żeby jednak coś zjeść. Idealnie by było niespiesznie, ale ja o tym mogę zapomnieć.  Wrzucam do miseczki płatki owsiane. Dodaję suszone i/lub surowe owoce. Takie jakie są dostępne o tej porze roku. Teraz truskawki zastępuję pokrojonym na kawałki jabłkiem. Zalewam jogurtem. Nie minęły dwie minuty i jest. Zdrowe, sycące, każdy dietetyk by pochwalił.
Na śniadanie szybka owsianka


Drugie śniadanie.Trzeba je zabrać do pracy. Żeby było smaczne, żeby kusiło. Najlepiej przygotowane dzień wcześniej w pojemniczku - zawsze rano mam za mało czasu i biegnę na pociąg - nie czeka, choć na szczęście często przyjeżdża. Jak spóźnię się na jeden, to nie ma tragedii ;). Sałata z dodatkami, oddzielnie zrobiony sos do polania i grzanki. W pracy dorzucę do niej kupione po drodze maliny. Do tego aromatyczna herbata. Tak, to mi pasuje. Stanowczo za rzadko ją ze sobą zabieram.


Obiad. Kolejna rzecz na wynos. Mam w pracy kuchenkę mikrofalową, mogę odgrzać. Coś, co nie traci w niej swoich pysznych właściwości. 
Smażony makaron po chińsku. Pyszny od razu po przygotowaniu, świetny po odgrzaniu. Na przepis zerknijcie na końcu postu.


Podwieczorek. Znowu w biegu, bo powrót do domu trochę niestety trwa. Bo trzeba czasem jeszcze coś załatwić. Kawa (zbożowa) w kubku na drogę i zdrowe batoniki bez cukru. Jej, jak one mi smakują.


Kolacja. Wpadam do domu i rozgrzewam piekarnik. Za późne jedzenie nie jest wszak zdrowe, więc znowu muszę się spieszyć. Nadziane patisony mogą czekać przygotowane w lodówce. Albo mogę namówić moje duże już dzieci, żeby je zrobiły. Wszak łatwe, pyszne i lubią je jeść. Na kolację zapiekane, nadziewane patisony, które spokojnie można zastąpić cukinią, jeśli akurat są niedostępne.


Teraz zaś obiecany przepis na smażony makaron po chińsku. Proste, szybkie i przyjemne danie. Właściwie to moja wariacja na temat kuchni wschodniej. Smaczna od razu po przyrządzeniu, jak i odgrzewana. Godna polecenia.


Smażony makaron po chińsku

składniki dla 4 osób:
  • 250 g pszennego makaronu typu noodle (lub spaghetti)
  • 250 g polędwiczki wieprzowej (lub piersi z kurczaka albo indyka)
  • ew. 1 łyżka wódki
  • 1 (ok. 250 g) niewielka cukinia
  • 125 g pieczarek
  • 1 słoik (160 - 180 g) pędów bambusa
  • 2 ząbki czosnku
  • kawałek (ok. 1 cm) imbiru
  • 2 + 1i1/2 (w sumie 3 i 1/2) łyżki sosu sojowego
  • 1/4 szklanki wody
  • olej do smażenia
Mięso pokroić w paski na jeden gryz (polędwiczkę kroję na plasterki ok. półcentymetrowej szerokości i ten plasterek w paski też 1/2 centymetrowej szerokości). Zalać 1 i 1/2 sosu sojowego, wymieszać, odstawić.
Makaron przyrządzić wg. instrukcji i trzymać w cieple.
Cukinię umyć, osuszyć, obrać w paski (tak jak bakłażana tutaj). Pokroić w półplasterki szerokości ok. 1/2 cm.
Pieczarki umyć, osuszyć, pokroić w plasterki.
Czosnek i imbir obrać, pokroić w drobną kostkę.
Pędy bambusa odcedzić z zalewy. 
Wodę wymieszać z 2 łyżkami sosu sojowego.
Mocno rozgrzać na dużej patelni 2 łyżki oleju. Włożyć mięso. Mieszając obsmażyć go ze wszystkich stron. Wlać wódkę, odparować. Dorzucić czosnek i imbir, wymieszać, chwilę posmażyć. Dołożyć cukinię, smażyć mieszając ok. 2 minuty. Zdjąć wszystko z patelni najlepiej na ogrzaną miskę. Rozgrzać kolejną łyżkę oleju, wrzucić pieczarki. Smażyć mieszając ok. 1 minuty. Dołożyć bambus, mięso z cukinią, wszystko dobrze wymieszać i odłożyć na ogrzaną miskę.
Kolejny raz rozgrzać 2 łyżki oleju na patelni. Włożyć makaron, chwilę posmażyć mieszając. Wlać wodę z sosem sojowym i dodać odłożone mięso z dodatkami. Wymieszać. Zajadać.
Ładniej wygląda, gdy wymiesza się połowę jarzynek z mięsem z makaronem, przełoży do miski i ułoży resztę na wierzchu.

Miski ogrzewam wstawiając puste do kuchenki mikrofalowej na 2 minuty na maksa.




I wiecie co? Właśnie sobie uświadomiłam, że paradoksalnie dużo mi łatwiej racjonalnie się odżywiać chodząc do pracy niż spędzając czas "w domu", czyli tak naprawdę w dzikim pędzie wożąc dzieci na różnorakie zajęcia i czekając tam na nie. Zastanowiło mnie to. Niby dlaczego tak jest? Chyba odpowiedź jest całkiem prosta. Jak idę do pracy, to czuję potrzebę zastanowienia się wcześniej, co będę jeść. Jak zostaję "w domu" to jedzenie puszczam na żywioł, bo wydaje mi się, że coś zawsze wykombinuję. Kończy się to zazwyczaj tym, że jem byle co, byle jak, w biegu. Pewnie gdybym planowała wcześniej, to moje posiłki wyglądałyby inaczej. W sumie... Ten jadłospis nie jest na pewno jedyny i idealny. Może wymyślić kolejny?




wtorek, 18 września 2012

Sałata pełna kolorów.

Nie pamiętam dobrze, jak to było z początkami mojego gotowania. Specjalnie nie paliłam się do pomagania w kuchni (może dlatego, że proponowano mi zazwyczaj nudne prace kuchcika: zmywanie, obieranie, ew. tarcie na tarce - przyznacie: mało porywające). Nigdy też nie ciągnęło mnie pieczenie ciast. Wolałam czekoladę ;). Moja pamięć podpowiada, że byłam mało kuchenna.
Z drugiej strony przeczą temu fakty. Jakieś książki kucharskie, które podostawałam  będąc jeszcze w liceum, które mam do dziś i nie pamiętam uczucia zawodu z nimi związanego. Spisane przeze mnie przepisy wyciągnięte od babci. No i najważniejsze: książki kucharskie prababci decyzją babci przypadły mi, jako tej która się nimi interesuje. Do dziś uważam to za wielkie wyróżnienie.
Zaczęłam gotować na wyjazdach (uzdatniałam to, co się na nich pojawiało - po świetnej kuchni mojej babci i mamy trudno było przełknąć puszkowe jedzenie). Przyszło chyba też zainteresowanie nowymi smakami, bo zaczęłam o jedzeniu czytać. Po raz pierwszy z sałatą w sosie winegret zetknęłam się przy okazji przeczytania przepisu na sałatkę neapolitańską. To było odkrycie! Sałatki nie muszą być ściśle związane z majonezem. Sałata i ziemniaki - jakoś do mnie nie przemówiły. Sałata i jajko, pomidor oraz tuńczyk - tak, to mi odpowiadało. Dostosowałam więc ją do swoich smaków i podawałam jako sałatę po neapolitańsku - zdziwiłby się zapewne tambylec, gdyby spróbował moją ;). Eksperymenty, które wtedy poczyniłam, wpoiły we mnie przekonanie, że podstawą jest sałata i sos winegret, a reszta.... Hulaj dusza bez kontusza, czyli co się nawinie i jest smakowite.



Kolorowa sałata
składniki dla 4 osób:
  • średnia sałata (u mnie dębolistna, ale może też być masłowa) - jak jest duża, to pół
  • 1 mały (200 -250 g) bakłażan
  • kawałek (ok. 250 g) dyni
  • kawałek (ok. 100 g) sera z niebieską pleśnią - użyłam gorgonzoli
  • garść świeżych malin
  • garść grzanek z chleba razowego (lub z innego ulubionego)
  • zielona czubryca (ok. 1/4 łyżeczki)
  • sól
  • 1 łyżka oleju - lub mniej
  • sos typu winegret:
    • 1 łyżka octu malinowego (można zastąpić winnym)
    • 1 łyżka miodu (np. faceliowego, może też być lipowy lub wielokwiatowy)
    • 1/8 łyżeczki soli
    • 3 łyżki oleju rzepakowego tłoczonego na zimno (można zastąpić oliwą) 
Sałatę umyć i osuszyć (w ściereczce kuchennej lub w wirówce do sałaty).Bakłażana umyć. Pokroić w poprzek na plastry mniej więcej 0,5 cm grubości. Posypać obficie solą i odstawić na sitku na pół godziny. Dzięki temu zabiegowi stracą swoją gorycz.
Dynię obrać, usunąć pestki i pokroić na plasterki grubości 2-3 mm. Posypać czubrycą.
Rozgrzać patelnię grillową. Rozprowadzić na niej trochę oleju (mniej więcej 1/2 łyżki lub mniej). Obsmażyć dynię na nie za dużym ogniu. Krótko, tak ze 3 minuty z jednej strony, odwrócić (np. przy pomocy dwóch widelców), i znowu 3 minuty. Zdjąć z patelni i zostawić do ostygnięcia.
Ser pokroić w kostkę.
Opłukać i osuszyć bakłażany (pomocny jest ręcznik papierowy). Umyć (ostatecznie wytrzeć ręcznikiem) patelnię, rozgrzać ponownie, wlać troszkę oleju i smażyć bakłażany na małym ogniu po ok. 10 minut z każdej strony. Odstawić do ostygnięcia.
Gdy bakłażany się smażą, zrobić grzanki: dwie kromki chleba pokroić w kostkę i na niewielkim ogniu suszyć na patelni (bez tłuszczu), aż staną się chrupiące. Trzeba dość często mieszać, bo lubią się przypalać, jak się je zostawi.
Zrobić sos: do słoiczka wlać ocet, włożyć miód i sól. Zakręcić i energicznie mieszać do rozpuszczenia wszystkich składników. Następnie dolewać etapami (ja to robię po 1 łyżce) olej, za każdym razem mieszając, aby powstała emulsja.
Sałatę porwać na kawałki i ułożyć malowniczo w misce lub na dużym talerzu. Na niej rozłożyć bakłażana, plasterki dyni, ser i maliny. Polać sosem tuż przed podaniem. Posypać grzankami.

Jak nie macie patelni grillowej, to można oczywiście użyć innej. Najlepiej nieprzywierającej i raczej posmarować ją cienką warstwą oleju niż go nalać. I dynia i bakłażany lubią go chłonąć, a to nie jest ani smaczne, ani zdrowe.
Dynia i bakłażan są trochę twardawe, tak jak lubię. Jeśli wolicie miękkie, to należy wydłużyć czas smażenia.

Czubryca zielona to bułgarska mieszanka przypraw. W Polsce jak najbardziej do dostania - pewnie nie do końca oryginalna, ale i tak smaczna. Jeszcze nie pokusiłam się o zrobienie jej w domu, choć wydaje mi się, że cząber górski (jest jej głównym składnikiem) usiłuje rosnąć u mnie w ogródku. Może kiedyś ;). Czubryca pasowała mi do dyni w tej sałacie, ale jak jej nie macie, to po prostu posólcie.


Miód faceliowy jest pyszny. Odkryłam go w zeszłym roku na Festiwalu Smaku w Grucznie. Warto go spróbować, kupić i delektować się jego smakiem.

Jeszcze słów parę o oleju rzepakowym. Wiecie, że jest zdrowszy niż oliwa? Że ma optymalny dla naszego zdrowia stosunek kwasów omega-6 do omega-3? Od czasu do czasu czytam gdzieś o tym, ale mam wrażenie, że olej rzepakowy jest niedoceniany. Kiedyś zawierał kwas erukowy dla nas zgubny. Od lat hodowane są odmiany rzepaku, które go nie zawierają. Może jednak coś z jego złej sławy zostało? Przeczytałam też gdzieś, że oliwa jest bardziej ceniona za jej smak. Wierzcie mi, na Festiwalu w Grucznie kupuję olej rzepakowy wyciskany na zimno, który mnie zachwycił swoją wyrazistością. Kojarzy mi się ze zbożami, choć tak naprawdę nie wiem przecież, jak smakują zboża. Dużo bardziej mi odpowiada niż oliwa. Stałam się jego fanką.


Sałatę tę zjedliśmy na kolację. Pyszna jest też o każdej innej porze dnia. W menu przeze mnie proponowanym w akcji Kuchnia 24/7 przypadła jej rola drugiego śniadania.


piątek, 14 września 2012

Pieczony patison a przekleństwa

Powiem Ci brzydkie słowo - szeptała moja prawie pięciolatka i mówiła: zero. Nie wiem zupełnie skąd jej się to wzięło? I dlaczego akurat zero, a nie na przykład bardzo u nas w rodzinie popularny centylion, czyli liczba niewyobrażalnie wielka? Ma nawet jakąś wartość, ale nie wiem, czy cokolwiek we wszechświecie występuje w takiej ilości. No może te małe cząsteczki, o których mówią fizycy, a których nikt nie widział. Bajki jakieś. Miony, kwarki i spin ogona smoka :D.

Dla mnie najpiękniejszym przekleństwem jest "do najprostszych pierwotniaków rym". Zachwycam się nim niezmiennie. Zresztą cała wiązka wymyślona przez Jeremiego Przyborę i świetnie wyśpiewana przez Irenę Kwiatkowską jest obłędna "szuja, szczeżuja, do najprostszych pierwotniaków rym". Wspaniałe. Mistrz słowa, który o przyziemnych sprawach opowiadał finezyjnie i z lekkością. Czasem z zaskoczeniem zdawałam sobie sprawę, o czym naprawdę jest dana piosenka, bo zwracałam głównie uwagę na smaczki językowe. Zazdraszczam tej lekkości pióra, tych skojarzeń. I napawam się nimi z zachwytem.


Kiedyś chodziłam po górach z klubem górskim. Fajnych, bezludnych. Sklepów w nich nie było. A jak nawet gdzieś był, to zazwyczaj i tak nie było co kupić. Całe jedzenie na parę tygodni trzeba było nosić na plecach. Podobno podczas wcześniejszych wyjazdów było ono mało urozmaicone. Gdy nastała era troszkę wcześniejsza niż nasza (moich koleżanek i moja), pojawiły się cebula i przecier pomidorowy, które już były rewolucją smakową. Nasze noszenie dodatkowo pora, papryki (parę dni wytrzymywała, a dodana nawet w małych ilościach do zupki w proszku potrafiła czynić cuda) i ziół prowansalskich było wręcz perwersją. Niemożliwe: puchy gotowane na ognisku, a takie dobre. Tylko konserwy wieprzowo-tłuszczowej nie potrafiłyśmy uzdatnić - na ciepło nijak nie dało się jej zjeść. Nawet po naszych zabiegach ;).


Układając listę rzeczy do zabrania na któryś wyjazd, moja znajoma przeholowała. Zaplanowała, że paru kolegów będzie nosić patisony. Rzeczywiście szybko się nie psują, ale ciężkie są strasznie. Nikt ich nie zabrał, ale panowie zamiast skurwysyn zaczęli mówić patison. Bardzo im się to podobało, wręcz nadużywali.
Parę miesięcy później byliśmy na lajtowej wycieczce w małym gronie i ktoś nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywało to warzywo na S... Znacie odpowiedź? Patison oczywiście. :D


Z patisonem zaprzyjaźniona bardzo nie jestem, ale powoli się to zmienia.
Lubię jego kształt.
Zakochałam się w małych patisonkach. Są pyszne. Zapiekam je z cukinią i serem.
Nie lubię tego, że duży jest twardy. Z drugiej strony dobry jest przekrojony, posmarowany oliwą, posolony, popieprzony, nadziany i upieczony. Świetnie nadają się do tego średniej wielkości - dużo łatwiej je przekroić niż duże.


Nadziewane patisony
składniki:
  • 6 średnich (ok. 1200 g) patisonów
  • 2 (ok. 100g) szalotki - można zastąpić zwykłą średnią cebulą
  • 120 g wędzonego boczku 
  • 4 ząbki czosnku
  • 8 suszonych pomidorów (tzn. 8 połówek pomidorów)
  • 1 mała ostra papryczka
  • 1 łyżka świeżej bazylii (ok. 6 liści, ew. można zastąpić 1 łyżeczką suszonej)
  • 1 łyżka świeżych listków tymianku (ew. można zastąpić 1 łyżeczką suszonego)
  • 1/2 łyżki świeżego rozmarynu (ew. można zastąpić 1/2 łyżeczki suszonego)
  • sól 
  • ew. świeżo zmielony czarny pieprz
  • 2 łyżki oleju
Piekarnik rozgrzać do 190 stopni (z termoobiegiem, bez - do 200 stopni).
Patisony umyć, przekroić w połowie wysokości, wydrążyć gniazda nasienne. Posolić, można popieprzyć.
Cebulę i czosnek obrać i posiekać. Boczek pokroić na małe kosteczki. Zioła posiekać. Papryczkę przekroić na pół, usunąć gniazda nasienne, pokroić na małe kawałki. Pomidory też pokroić na małe kawałki. Na patelni rozgrzać 1 łyżkę oleju.Wrzucić boczek, chwilę posmażyć mieszając. Dodać cebulę i ją zeszklić. Dodać czosnek i pomidory, chwilę posmażyć. Na koniec dodać papryczkę i zioła, dobrze wymieszać i zdjąć z ognia.
Naczynie żaroodporne wysmarować łyżką oleju. Dolne połówki patisonów nadziewać mieszanką z patelni, przykrywać górnymi. Ułożyć w naczyniu. Zapiekać na dolnym poziomie 20 minut.



Nie lubię miękkich warzyw, wolę jędrne. Takie też są te patisony. Wcale nie są bardzo pikantne. Podczas obróbki termicznej ostrość papryczki łagodnieje. Zajadamy tę potrawę samą. Albo jako dodatek do obiadu. Lubię ją.

Zastąpienie w tej potrawie świeżych ziół suszonymi skutkuje częściową utratą smakowitości ;).



W menu przeze mnie proponowanym w akcji Kuchnia 24/7 patisony podaję na kolację.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...