środa, 27 lutego 2013

Czy można? Bezglutenowa pizza niepizza.



Czy można być piękną mając cellullit na łydce?
A szczęśliwą?
Co takiego? Cellulit na łydce? Fuj! Toż to okropne. 
 Czy można siąść odpocząć z herbatą i dobrą książką mając nieumytą podłogę? Bez wyrzutów sumienia?
Nieee, w żadnym wypadku. Lepiej podpierać się nosem i mieć czysto w domu na okrągło. 
 No tak. Ostatnio odkryłam to straszne na c na mojej łydce. Chyba to to, bo się na tym nie znam ;). Pewnie nie powinnam się przyznawać tylko wstydliwie skrywać i zapadać się pod ziemię. 
Z bałaganem kiedyś usiłowałam walczyć i po paru miesiącach się poddałam. Pewnie też powinnam się wstydzić. 
No i się nie wstydzę. Egoistycznie zachwycam się skrzącym w świetle latarni padającym śniegiem. Znajduję przyjemność w odśnieżaniu. Uśmiecham. Czasami czuję się piękna (przynajmniej sobie wmawiam ;) ). Zarywam noce czytając książki. Gotuję bo lubię. I to wcale nie trzydaniowe obiady dla rodziny, tylko "wynalazki", bo to mnie bawi, bo jest twórcze. I jeszcze oczekuję, że je zjedzą!
Staram się być szczęśliwa.


Bezglutenowa pizza niepizza 
 składniki:
  • 1/2 szklanki prosa (kaszy jaglanej)
  • szczypta soli
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 1/2 łyżeczki suszonej bazylii
  • 1/4 łyżeczki suszonego rozmarynu
  • 1/2 szklanki mąki grochowej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki siemienia lnianego (używam złocistego, ale można zwykłego)
  • 1/4 szklanki wody
  • w sumie 4 i 1/2  łyżki oliwy (około)
  • 1 łyżka sosu sojowego
  • 4 kawałki (połówki) suszonych pomidorów w oliwie
  • 6-8 plastrów oscypka
  • suszone oregano do posypania
Najpierw trzeba ugotować kaszę. Można to zrobić dzień wcześniej.  W tym celu rozgrzać w garnku (najlepiej z grubym dnem) 1/2 łyżki oliwy, wsypać kaszę, chwilę poprażyć mieszając i zalać 3/4 szlanki wrzątku. Dodać sól, tymianek, bazylię i rozmaryn. Zamieszać, przykryć i gotować na małym ogniu przez 20 minut. Odstawić do ostygnięcia (kasza może być ciepła).
W malakserze zmielić ugotowane proso z siemieniem lnianym, dodać wodę, 2 łyżki oliwy, sos sojowy i mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Wyrobić ciasto - robię to dalej w malakserze aż ciasto zaczyna tworzyć kulę. Ciasto jest klejące, ale takie ma być.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni Celsjusza (z termoobiegiem, jeśli nie macie, to do 190).
Przygotować dwa kawałki papieru do pieczenia. Ciasto podzielić na 4 części. Z każdej uformować/wylepić koło o średnicy mniej więcej 18 cm i grubości 2-3 mm. Robię to mokrymi dłońmi, ciasto się do nich wtedy nie przykleja. Każdy placek posmarować oliwą.
Piec 15 minut w gorącym piekarniku aż będą chrupiące. Wyjąć. Ułożyć na nich dowolnie pokrojony oscypek i suszone pomidory, posypać oregano. Włożyć jeszcze na 3 minuty do gorącego piekarnika.

"Pizze" są dobre na ciepło. Jeszcze chyba lepsze, gdy wystygną. Piekę je z dwóch porcji i jemy na kolację na gorąco i rano na śniadanie. Można je też zabrać ze sobą jako przekąskę.
Dobrze je upiec na kamieniu - wkładam go do zimnego piekarnika, rozgrzewam i pizze na papierze zsuwam na kamień.



Pomysł na upieczenie czegoś ze zmielonej, ugotowanej kaszy jaglanej i mąki grochowej powstał po przeczytaniu postu o wegańskiej pizzy Vegan Richy.


A cellulitu na łydce jednak nie mam. To była chwilowa niedyspozycja w postrzeganiu siebie :).



poniedziałek, 25 lutego 2013

Food Blogger Fest II - relacja subiektywna.

 
To już drugi raz. Byłam na Food Blogger Fest. Praktycznie spędziłam na nim całą sobotę. Czy było warto? Na pewno. 
Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, zainspirowałam, spotkałam wielu miłych ludzi. Znanych mi tylko dzięki internetowi. 
Właściwie nie mogę powiedzieć, co mi się najbardziej podobało. Bo podobało mi się mnóstwo. 

Na początku Kamis a właściwie McCormic i Basia Ritz. Przyznam się, że ta prezentacja najmniej do mnie trafiła. Może wielki świat uznaje, że ta firma kształtuje trendy kulinarne. Może wszyscy czekają na to, by powiedziała, co w tym sezonie jest kulinarnie modne. Hm, pozwolę sobie być odporna na te sugestie i podążać za własnymi fascynacjami :).

Łukasz Węgrzyn świetnie opowiadał o prawie autorskim. Wiecie, że pierwsze a zarazem jedyne w starożytności prawo nie odnoszące się do dóbr materialnych  dotyczyło kulinariów?  W VII w p.n.e. w greckiej kolonii Sybaris twórca przepisu kulinarnego zyskiwał monopol na roczne przygotowywanie potrawy przez siebie stworzonej. To oczywiście ciekawostka, ale parę ważnych rzeczy dla bloggerów też się znalazło. Po pierwsze wbić sobie do głowy mantrę, żeby podawać źródło. Po drugie wszystko co stworzymy, czyli i zdjęcie i tekst jest nasze i nikt nie ma prawa bez naszej zgody z tego korzystać. Ale... Nie jest chroniona procedura, czyli przepis. Ja to rozumiem tak, że jeśli ktoś skorzysta z mojego przepisu i opisze go np. na blogu swoimi słowami nawet nie podając źródła, to miał do tego prawo. Ale jeśli skopiował mój opis, albo moje zdjęcia, to wysyłam mu rachunek z dwukrotną kwotą na jaką wyceniam swoją pracę do zapłacenia i czekam na rozwój wypadków :). 

Iga Furmańczyk i Julia Fic opowiadały o reklamie na blogach z punktu widzenia osób pośredniczących między tymi, którzy te reklamy chcą zamieszczać, a blogerami. Kwestia, czy chcemy tak zarabiać, jest do rozważenia. Szereg uwag jednak można odnieść do każdego blogu. Też mojego. To, że powinnam zrobić na Tarzynkowie porządki, wiem od jakiegoś czasu. To, że powinnam ułatwić dostęp, wyszukiwanie, lepiej opracować kategorie, stworzyć spis treści, to też dla mnie nic nowego. Mam to w planach, ale muszę się jeszcze sporo nauczyć, żeby to zrobić. Na pewno prędzej czy później mi się uda. Niezależnie od tego, czy zdecyduję się na umieszczanie reklam, czy nie. Po prostu mój blog będzie wtedy fajniejszy: mam nadzieję, że nie tylko dla mnie.

Gdy zaczęłam prowadzić blog, to starałam się odpowiedzieć sobie na pytanie po co to robię? I wtedy i teraz  tak naprawdę nie wiem. To nie ma celu, ale wydaje mi się, że ma sens. Z opowieści Eweliny Majdak, która prowadzi uroczy blog Around the kitchen table (jej zdjęcia zachwycają mnie już od dawna) najważniejsze było dla mnie zdanie: "Warto mieć bloga, by każdego dnia zadziwiać się, że ktoś to bez przymusu czyta". Cieszę się, że podzieliła się swoimi doświadczeniami blogerki i przemyśleniami na temat blogowania. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto to robić. Jeśli ktoś chce poznać więcej szczegółów prezentacji, to na blogu Eweliny pojawił się jej opis.

Przyznam się, że nie wiedziałam, że istnieje księgarnia, w której można kupić tylko książki o kulinariach. Prowadzi ją Laura Osęka. Fajny pomysł, miła właścicielka, na pewno tam zajrzę. Wprawdzie jeszcze nie pozbyłam się takich książek, które uważam, za nietrafione, ale chyba już jest blisko do tego momentu, bo przestają mi się mieścić, choć już stoją w dwóch rzędach na całkiem pojemnych półkach. Tylko odwiedzając tę księgarnię muszę sobie jakiegoś zaskórniaczka uzbierać - nie wiem, czy będę potrafiła się oprzeć i nic nie kupić. 

Kolejne zdanie, które chciałabym zapamiętać na dłużej, to  zdanie Daniela Pattersona szefa kuchni Coi w San Francisco: "Porażka jest jedną z możliwości". Zmusiło do zastanowienia. Wydaje mi się pozytywne i niesamowicie optymistyczne. Skoro porażka jest jedną z możliwości, to nie jest czymś jednoznacznie negatywnym - nie bójmy się ryzykować i próbować nowych rzeczy. Aż chciałoby się kliknąć przy nim "lubię to" ;). Zdanie to zacytowała Małgorzata Minta, która ciekawie opowiadała o fascynującym wydarzeniu, w którym brała udział (zazdroszczę!): Cook it Raw na Suwalszczyźnie.

Podróże i kulinaria. Fajna perspektywa. Rzadko ostatnio wyjeżdżam daleko, ale gdy mi się to zdarzy, to podobnie jak Natalia Rusinowska ciekawa jestem miejscowych kulinariów. Dużo bardziej interesują mnie niż muzea i zabytki.

O książce Marka Kalbarczyka i Piotra Adamczewskiego czytałam u Inki Wrońskiej. Bardzo mnie zaciekawiła, żałowałam, że jest niedostępna. Na studiach będąc miałam niewidomych znajomych. Świetnych, samodzielnych, twórczych. Teraz myślę, że w zderzeniu z dorosłością  jest im dużo trudniej zachować entuzjazm niż osobom widzącym. Pan Marek go cały czas posiada. Entuzjazm, pogodę ducha. Spotkał mnie zaszczyt, zostałam właścicielką "Smaku na koniuszkach palców". Jestem przekonana, że prędzej czy później o tej książce jeszcze napiszę.

Na sam koniec dowiedziałam się, że czekolada może być jak wino. W zależności od rodzaju ziarna, od jego pochodzenia, stopnia uprażenia ma inny smak. Można się w niej zakochać, może być pasją. Zazdroszczę tej pasji Tomaszowi Sienkiewiczowi i Krzysztofowi Stypulkowskiemu z manufaktury czekolady


Tyle część oficjalna. Potem były warsztaty dla szczęściarzy. Byłam jedną z nich. Przekonałam się, że fotografowanie przy świetle sztucznym nie jest takie straszne. Dzięki uwagom Beaty i Lubomira Lipovów (wielkie podziękowania za mnóstwo cierpliwości i życzliwości. Dzięki Wam, to był świetnie spędzony czas) moja wiedza na ten temat jest o wiele większa. Zdjęcia robiliśmy ugotowanym specjalnie dla nas potrawom. Wcale niełatwym do fotografowania. Fajnie, tym większe było wyzwanie. Mam nadzieję, że mu sprostałam. Ryba (chyba sola - zapomniałam zapamiętać :( ) ze szparagami i kawowym sosem to połączenie mi dotąd nieznane. Nie pasowała do tego dania cytryna. Dużo lepiej grały z nim truskawki i pięknie ożywiały kompozycję. Bardzo ciekawa smaku sosu spróbowałam go. Był przepyszny, zaskakujący. Aż mnie korci, żeby kiedyś pokusić się o jego odtworzenie...

 

wtorek, 19 lutego 2013

Krupnik pełen umami.

Molierowski pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą. Tak samo krupnik jest zapewne nieświadomy, że pełno w nim umami ;).

Krupnik, zupa przez niektórych znienawidzona. Zdrowa, pożywna, tradycyjna. Jako dziecko nienawidziłam w nim kawałków ziemniaków, pietruszki i selera. Potem długo nie pojawiał się u mnie w domu - wszak to ja rządzę, co jest do jedzenia, bo ja gotuję :). Moje uwielbienie kaszy jęczmiennej sprawiło, że z pewną nieśmiałością wrócił. Nie pojawia się za często, ale jednak czasem go gotuję. I zjadam ze smakiem.
Pełno w nim dobrych rzeczy. Gotuje się długo i smaki wchodzą do niego, przenikają się, zaczynają współgrać. Dobry po ugotowaniu, jeszcze lepszy następnego dnia. Całkiem niedawno dorzuciłam do niego miękkiego pomidora znalezionego w lodówce. Nikt by go nie zjadł, nie chciałam go wyrzucać i pamiętając, że pomidory mają smak umami postanowiłam poeksperymentować.  Potem domownicy chodzili i mówili, że tym razem krupnik nadzwyczajnie się udał :). Może umami jednak istnieje, choć ani nikt go nie widział, ani dzieci o nim w szkołach nie uczymy. 


Krupnik pełen umami

składniki (wychodzi dużo, u nas na dwa dni wystarcza):
  • 1 duża lub 2 małe indycze szyje (ok. 500 - 600 g)
  • garść suszonych grzybów (ok. 15 - 20 g)
  • 3 średnie marchewki
  • 3 średnie pietruszki
  • 1/2 średniego selera
  • cebula
  • pomidor (można pominąć)
  • 6 ziarenek pieprzu
  • 2 ziarna ziela angielskiego
  • 3/4 łyżki soli + 1/4 łyżeczki
  • 2-3 liście lubczyku (mam suszony, można pominąć, można wrzucić 1 łyżeczkę suszonego,  ale wtedy będą drobinki pływać w zupie)
  • 3/4 szklanki kaszy jęczmiennej 
  • 1 łyżka oleju
  • 2 i 1/2 litra + 1i 1/2 szklanki wrzątku
  • ew. 5 średnich ziemniaków (nie lubię ich w krupniku, więc nie dodaję)
  • ew. natka pietruszki do posypania
Umyć szyje. Grzyby opłukać. Zagotować 2 litry wody. Włożyć do niej mięso i grzyby. Gotować pod przykryciem przez 1/2 godziny na małym ogniu.
Marchewki, pietruszki i selera umyć i obrać. Dołożyć do garnka wraz z solą (3/4 łyżki), pieprzem, zielem angielskim, lubczykiem, obraną cebulą i pomidorem. Gotować na małym ogniu pod przykryciem kolejne pół godziny.
W tym czasie ugotować kaszę. W garnku rozgrzać olej, wsypać kaszę i chwilę prażyć mieszając. Zalać 1 i 1/2 szklanki wrzątku. Wsypać sól (1/4 łyżeczki), przykryć. Gotować na małym ogniu przez 20 minut (nie mieszać).
Z ugotowanej zupy wyłowić pomidora i cebulę i je wyrzucić. Wyjąć marchewki, pietruszkę i selera i pokroić w kostkę, wrzucić z powrotem. Wyjąć szyje, obrać z nich mięso, ew. pokroić na mniejsze kawałki. Wrzucić do zupy. Dodać ugotowaną kaszę. Wymieszać, spróbować i ew. dosolić, podgrzać. Można podawać posypane posiekaną natką pietruszki. Można zabielić śmietaną (choć wg. mnie wcale to nie jest konieczne).


Jeśli dodaję ziemniaki, to myję je, obieram, kroję w kostkę i gotuję osobno przez 10 minut (do miękkości) od zagotowania w małej ilości posolonej wody. Odcedzam i dodaję do zupy. Oddzielnie gotowane ziemniaki i kasza bardziej mi odpowiadają, ale można je wsypać do zupy nieugotowane odpowiednio mniej więcej 10 i 20 minut przed końcem gotowania. Wolę kroić ugotowane marchewki, pietruszki i selera, ale jak komuś nie odpowiada wyławianie i krojenie ciepłych, to z powodzeniem może pokroić surowe i wsypać do zupy od razu kosteczki warzyw. Jak leń olbrzymi mnie ogarnie, to potrafię zastąpić je ok. 450 g mrożonej włoszczyzny.

W wersji szybkowarowej wkładam do garnka od razu mięso, grzyby, marchewki, cebulę, pomidora, przyprawy i sól. Zalewam wrzątkiem, przykrywam i gotuję na II 25 minut od zagotowania. Kaszę i ziemniaki gotuję wtedy osobno. Otwieram szybkowar, wyrzucam cebulę i pomidora, włoszczyznę kroję w kostkę, mięso obieram. Wrzucam z powrotem dodając kaszę i ziemniaki. Mieszam i gotowe.


Skąd w krupniku umami? 
Z długo gotowanego mięsa, suszonych grzybów i pomidora.

czwartek, 14 lutego 2013

Na walentynki pomidorowa terrina.

Przez żołądek do serca. Hm, sama nie wiem... Czy mój mąż mnie kocha dlatego, że nieźle gotuję? Pewnie też, bo to część mnie, moja pasja i on mnie w niej wspiera, za co jestem mu wdzięczna. Ale czy kochałby mnie mniej, gdyby moją pasją było co innego? Sądzę, że się nie dowiem :). Mam nadzieję, że jednak nie.


Magiczne afrodyzjaki. Pomidory, czosnek, ostra papryka. Dziś walentynki. Podaruję kochanemu serducho, a nawet dwa. Doprawię szczyptą magii. Będzie zabawa! 


Pomidorowa terrina

składniki na keksówkę o wymiarach 17cm x 7cm x 6 cm:
  • puszka pomidorów (użyłam krojonych 400g)
  • 1 średnia cebula
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki pieprzu (świeżo zmielonego)
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1/4 łyżeczki ostrej papryki
  • 4 kawałki suszonych pomidorów (czyli 4 połówki pomidora)
  • 3 małe ząbki czosnku
  • 2 jajka (najlepiej od kur z wolnego wybiegu)
  • 125 g mascarpone 
  • 2 łyżki oliwy
Cebulę obrać, pokroić w kostkę. W garnku rozgrzać 1 łyżkę oliwy, zeszklić cebulę. Dodać pomidory wraz z sosem, sól i pieprz. Gotować na małym ogniu 20 minut od czasu do czasu mieszając. Odstawić do ostygnięcia. Zmiksować.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni (z termoobiegiem, jeśli nie macie - do 190).
Do zmiksowanych pomidorów dodać tymianek, ostrą paprykę, czosnek obrany i przeciśnięty przez praskę i pokrojone w kostkę suszone pomidory. Wymieszać.
Do miski wbić jajka, lekko ubić. Dodać mascarpone, lekko wymieszać trzepaczką rózgową. Dodać zmiksowane pomidory z dodatkami. Dobrze wymieszać.
Małą formę keksówkę wysmarować pozostałą oliwą (ja użyłam oliwy z pomidorów suszonych). Przelać do niej masę. Piec w kąpieli wodnej 40 minut na dolnym poziomie piekarnika (gdy zaczynam rozgrzewać piekarnik, wstawiam do niego blaszkę napełnioną do 3/4 wysokości wodą, a potem do niej keksówkę z terriną). Dobrze jest zajrzeć po 30 minutach i jeśli za bardzo się przyrumienia od góry, przykryć folią aluminiową.
Po upieczeniu studzić w foremce co najmniej 20 minut. Delikatnie nożem oddzielić terrinę od boków formy. Wyjąć na półmisek odwracając ją do góry nogami.


 Pyszna z sosem winegret z octu balsamicznego (1 łyżkę octu balsamicznego, 1 łyżeczkę cukru trzcinowego i 1/8 łyżeczki soli dobrze wymieszać w małym słoiczku. Dodać partiami 3 łyżki oliwy energicznie mieszając za każdym razem aż do połączenia składników).


Sama, z bazylią, z rukolą, z chlebem razowym, na grzance. Pyszna jako smarowidło w kanapce z żółtym serem. O zdecydowanym smaku (pełno w niej umami). Muszę jeszcze pomyśleć w jakich zestawieniach będzie dobrze wypadać...



Walentynki 2013 - czym to się je?

niedziela, 10 lutego 2013

Odchudzone faworki - pieczone, z mąki razowej.

Tej zimy kalorie się jakoś bardzo zaktywizowały. Widać miały dobre warunki. Ich osiągnięcia w mojej szafie w kwestii zwężania ubrań może by mi i zaimponowały, gdyby nie wprawiły mnie w przygnębienie. Co więcej zaczynam mieć coraz mniej przyjemności w jedzeniu słodyczy. Gdzieś tam z tyłu głowy ciągle słyszę szept: chcesz być skazana na znienawidzoną spódnicę na gumce?
 No ale jak to? Karnawał, Tłusty Czwartek i ostatki bez pączków i faworków? Uchodzi? Nie uchodzi? Mnie uchodzi, ale moim dzieciom już mniej. Do ich szaf te przebrzydłe kalorie widać nie zaglądają :).
Skoro faworki muszą być, to może je zrobić jakoś inaczej? Może uda się na przykład ich nie smażyć? Albo zrobić z mąki razowej? Takie na pewno byłyby bardziej zdrowe niż z oczyszczonej...
Spróbowałam. Wcale nie chciałam, żeby udawały, że są zwyczajne. Poszłam dalej, posypałam je cukrem trzcinowym. Mój mąż twierdzi, że są nawet smaczniejsze niż typowe :)


Pieczone faworki z mąki razowej

składniki na 2 i 1/2 blachy faworków:
  • 100 g zimnego masła
  • 1 szklanka mąki pszennej razowej
  • 3 łyżki białego wina (wytrawnego lub półwytrawnego)
  • cukier puder do posypania (u mnie trzcinowy)
 Na stolnicy usypać kopczyk mąki. Dodać do niego pokrojone na kawałki masło (mniej więcej sześciany o boku 1 - 1i 1/2 cm, przecyzja tu nie jest konieczna). Posiekać nożem masło z mąką do uzyskania drobnych kawałeczków masła oblepionych mąką. Dodać wino i szybko zagnieść ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię i włożyć do lodówki na 20 - 30 minut.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni (z termoobiegiem, jeśli bez, to do 190).
Wyjąć ciasto z lodówki. Bardzo cienko rozwałkować. Radełkiem (można nożem) pokroić na prostokąty, każdy naciąć na środku. Każdy prostokąt przewijać formując faworek (zdjęcia, jak to robić można obejrzeć we wpisie o kryzysowych faworkach). Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia (lub matą silikonową). Nie trzeba zachowywać zbytnich odstępów - ciasteczka rosną głównie w górę, nie na boki. Piec ok. 5 minut, aż nabiorą złotego odcienia (trzeba uważać, bo lubią się przypalać). Studzić na kratce. Posypywać cukrem pudrem. Chaciałam by te faworki były wyraźnie inne niż tradycyjne. Zmieliłam w malakserze pół na pół cukier demerara i light muscowado i takim pudrem trzcinowym posypywałam faworki. To był bardzo dobry pomysł.


Jeśli ktoś woli tradycyjne smaki, to można te faworki upiec ze "zwykłej" mąki, ze "zwykłym" cukrem. Też smakują przepysznie. Zupełnie jak zwyczajne.


Zrobienie faworków naprawdę nie musi być trudne ani pracochłonne. Ciasto z tego przepisu jest fajne, łatwo się rozwałkowuje wymagając tylko odrobiny podsypania mąką. Pieką się szybko i szybko znikają, bo są smaczne :). Wprawdzie z podanych proporcji nie wychodzi ich przesadnie dużo, ale przecież chodzi o jakość, nie ilość i uczucie niedosytu przy jedzeniu słodyczy może być zaletą. Poza tym zawsze można zrobić z dwóch, trzech, czy ilu kto chce proporcji. Nie trzeba z tego ciasta robić faworków. Można je pociąć w najróżniejsze kształty np. ulubionymi foremkami.


Przepis jest modyfikacją przepisu zamieszczonego parę lat temu przez Juttę na pewnym forum kulinarnym.

Ciastka na jeden kęs - NAGRODA

czwartek, 7 lutego 2013

Tłusty czwartek i pączki, czyli nieprawda, że wszystko mi zawsze wychodzi.

Wpis ten dedykuję Asi i wszystkim moim znajomym, którym wydaje się, że mnie porażki kuchenne nie dotyczą :). Pochlebia mi to bardzo, ale naprawdę nie wiem, czemu Wam taka myśl przyszła do głowy.


W niedzielę w sklepie usłyszałam rozmowę między panem planującym a sprzedawczynią:
- Panie Jurku, jeszcze drożdży trzeba więcej zamówić. W tym tygodniu Tłusty Czwartek, będą potrzebne. 
- Co też pani mówi, pani Jolu. U nas pączki będą po 80 groszy, komu by się chciało je smażyć. 

O nie, załatwili mnie. Pewnie, że będzie się chciało. Pączki ze sklepu za 80 groszy! Niedoczekanie. Jechanie, a potem stanie w kolejce do renomowanej cukierni też nie dla mnie.
Wprawdzie nigdy "klasycznych" pączków nie smażyłam, w Tłusty Czwartek zadowalałam się faworkami, ale... zawsze przecież jest pierwszy raz. Tak po cichu się Wam przyznam, że gdyby nie to, że mam Kicię, to bym się za nie nie wzięła. Z nią jednak wyrabianie ciasta mi niestraszne. No to do dzieła.
Przepis na pączki polecała moja forumowa znajoma Patja już jakiś czas temu. Kusił mnie, miałam pretekst by go wypróbować. Wyrabianie ciasta poszło sprawnie. Wyrosło przepięknie. Miało być ich 40 i... jako pierwsza zawiodła u mnie umiejętność liczenia (no, do tego powinnam się już przyzwyczaić). Przy nadziewaniu czwartego zorientowałam się, że nic dziwnego, że wydają mi się duże, bo... przy tym podziale ciasta, jaki zrobiłam, takich klapstronów wyjdzie mi 20. Potem okazało się, że usiłuję jednak zbyt szczodrze je nadziać, powidła mi wypływają, brudzą ciasto i nie mogę go skleić. Albo za bardzo rozciągam ciasto, i mi pęka, i nadzienie wypływa. Jakby tego było mało, dobrze sklejone pączki podczas rośnięcia, a te trochę lepiej podczas smażenia zaczynają się rozklejać. I na koniec, że te klapstronowate, które poszły na pierwszy ogień mi się nie dosmażyły i są lekko surowe w środku - zmniejszyłam ogień pod patelnią. Stanowczo powinnam jeszcze poćwiczyć. Szczególnie, że tym razem posypałam je cukrem pudrem - perfekcyjny lukier to coś, co będę wypróbowywać następnym razem.
 Tylko kto to wszystko  zje? 


Mimo tych wszystkich niedociągnięć wyszły mi bardzo dobre:

Pączki

składniki na 40 pączków:
  • 50 g drożdży
  • 500 ml mleka
  • 5 całych jajek (najlepiej od kur z wolnego wybiegu)
  • 200 g cukru
  • szczypta soli
  • 200g masła
  • 1,3 kg mąki pszennej (u mnie typ 550)
  • 2 łyżki ekstraktu waniliowego (albo cukru waniliowego)
  • nadzienie (u mnie cztery kopiaste łyżki powideł śliwkowych pomieszanych z czterema kopiastymi łyżeczkami konfitury różanej)
  • smalec lub olej do smażenia (ok. 1 - 1,5 litra)
  • cukier puder do posypania
 Najlepiej, żeby jajka i mąka miały temperaturę pokojową. Mleko należy trochę podgrzać (tak do ok. 30 stopni Celsjusza).
Przygotować rozczyn: drożdże rozetrzeć w sporej misce z 1 łyżką cukru, 1 łyżką mąki i rozmieszać z taką ilością mleka, by całość miała konsystencję gęstej śmietany. Posypać cienką warstwą mąki i odstawić do wyrośnięcia (ok. 10-15 minut).
Masło rozpuścić i odstawić. Powinno lekko wystygnąć.
Do wyrośniętego rozczynu dodać resztę mleka, cukier, jaja (wcześniej  umyć i dodając najlepiej wbijać do małej miseczki i dopiero dodawać do reszty), ekstrakt waniliowy i mąkę. Wyrobić ciasto aż zacznie odchodzić od ręki (można oczywiście robić to mikserem). Dodać roztopione, letnie masło i dokładnie wmieszać w ciasto. Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Powinno podwoić swoją objętość.
Podzielić ciasto na części (dzielę najpierw na pół i odkładam połowę, potem znowu na pół i znów jedną część odkładam, potem jeszcze raz. Pozostały kawałek dzielę na pięć części, robię z niego pączki. Biorę pozostałą połówkę, dzielę na 5, robię pączki. Potem biorę kolejną porcję ciasta itd). Zrobić pączki. Z każdego kawałka ciasta robię okrągły spory placuszek, nakładam nadzienie i sklejam w sakiewkę (podobnie jak bułki i kulki chlebowe - tu są zdjęcia: klik - tylko pączkami nie kręcę). Spłaszczam pączka i odkładam zachowując odstępy do wyrośnięcia (na deskę wysypaną mąką bądź wyłożoną papierem do pieczenia i leciutko sypniętą mąką). Powinny podwoić swoją objętość.
Na głębokiej patelni rozgrzać tłuszcz do temperatury 160 - 170 stopni. Smażyć pączki kładąc je najpierw złączeniem do góry. Gdy są jasnobrązowe, odwrócić je do góry nogami i doprowadzić do jednolitego koloru). Wykładać na siatkę lub bibułę by odsączyć tłuszcz. Posypać cukrem pudrem.


 To teraz, czego się dziś nauczyłam:
  • Robienie i smażenie pączków osobie niedoświadczonej zajmuje dużo więcej czasu niż myśli, że jej zajmie.
  • Więcej nie zawsze znaczy lepiej: trochę więcej niż pół łyżeczki nadzienia na pączek to i tak dużo. 
  • Niedokładnie zalepiony pączek niestety wchłania trochę bardziej tłuszcz w siebie, ale ma więcej tego smacznego chrupiącego (i niezdrowego, wrr).
  • Mimo dziury powstałej poprzez rozklejenie się sklejenia po odwróceniu do góry nogami  pączka podczas smażenia nadzienie nie wypływa (no prawie w ogóle). 
  • Jeden z pączków był wariacją na temat. Właściwie niekształtną masą złożoną z ciasta i nadzienia. Usmażyłam go, bo i tak było miejsce na patelni. I co? Okazało się, że w sumie nadzienie na zewnątrz go nie zdyskwalifikowało - całkiem (jak na niego) się udał i został zjedzony.
  • 170 stopni rekomendowane do smażenia pączków, to za dużo - za szybko przyrumieniają się na zewnątrz, a zostają trochę surowe przy nadzieniu. Odpowiednia temperatura tłuszczu, to chyba najtrudniejsza rzecz w całym procesie i myślę, że tu dochodzenie do perfekcji będzie trwało najdłużej - i tak zmarnowałam tylko parę ciastek. Czekają na dopieczenie w piekarniku - może będą jadalne :).
  • Gdzieś przeczytałam, że pączki należy smażyć po 1 minucie z każdej strony. Jakoś mi się nie chce wierzyć, że nie byłyby surowe w środku. Mnie było potrzebne dużo więcej czasu.
  • Jak się już zalepi pączki, to trzeba je mocno spłaszczyć. Rosną właściwie głównie w górę. Jakoś kształt kuli mi do nich nie pasuje.

Niektóre z powyższych rzeczy niby wiem już od dawna, tylko nie chcą mi się przyjąć do wiadomości :). 


Ciekawe, czy dziś dowiem się czegoś nowego o osobie, która zjadła stanowczo za dużo pysznych pączków :D.

Ciastka na jeden kęs - NAGRODA

środa, 6 lutego 2013

Tortine alle clementine czyli torciki z klementynkami


W karnawale w piemonckiej Ivrei trwa wojna pomarańczowa. Latają pomarańczowe kule i trzeba mocno uważać, żeby nie oberwać. Na ziemi zaś leży pulpa po kostki. Tony owoców. Pięknie musi pachnieć.

To miejscowe święto i zabawa. Najlepiej mieć kalosze i płaszcz od deszczu. Osiem drużyn, osiem wozów konnych z ekipą nawalającą wszystkich pomarańczami. W maskach, goglach, ochraniaczach. Lecąca pomarańcza wcale nie jest niewinna. Oprócz tego piechurzy. Krew z nosa i podbite oczy. Fajnie jest. :D

To w ostatnią niedzielę karnawału. Potem w poniedziałek i wtorek. A wcześniej w czwartek korowód przebierańców. W sobotę prezentacja, jeszcze bez amunicji. Bawmy się.

To już za chwilę. Miasteczko się pewnie szykuje. Też chciałabym tam teraz być. 

I mało kto pewnie pamięta, że zawodnicy w zaprzęgach reprezentują gwardię obalonego wieki temu tyrana (było ich nawet dwóch i dwie rebelie, ale zlały się w jedną), a piesi wyzwolony lud.

Nie ma zwycięzców, nie ma przegranych, ważna jest bitwa. :)

Tortine alle clementine znalezione są na włoskim blogu, a były zaproponowane przez Basię, jako wyzwanie na pewnym forum kulinarnym w lutym 2012. Taka fajna zabawa, gotujemy ten sam przepis, a potem się chwalimy :).


Pachną obłędnie. Smakują świetnie. Mojej córce, która była w Ivrei w czasie pomarańczowego karnawału, pysznie kojarzą się z włoskimi śniadaniami w kuchni z widokiem na Alpy.

Tortine alle clementine
składniki:
  • 50 g+ 125 g + 2 łyżki cukru
  • 125 g mąki
  • 125g miękkiego masła + masło do wysmarowania foremek
  • 2 jajka
  • 4 klementynki
  • 1 pomarańcza
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni.
6 - 8 ramekinów wysmarować masłem. 
Z pomarańczy zetrzeć skórkę i wycisnąć sok. 
Klementynki obrać i podzielić na cząstki. Usunąć gorzkie albedo. Wymieszać z 50 g cukru. Rozgrzać sporą patelnię (tak by wszystko zmieściło się w jednej warstwie). Wlać łyżkę wody, wsypać owoce i gotować przez 1-2 minuty obracając cząstki. Cukier powinien się rozpuścić, owoce zmięknąć. Odstawić do lekkiego wystudzenia.
Utrzeć masło z 125 g cukru na gładką masę. Cały czas ucierając dodać stopniowo jajka, ekstrakt z wanilii, skórkę z pomarańczy, 2 łyżki soku i mąkę.
W ramekinach ułożyć warstwę owoców, a na nich do 3/4 wysokości foremek ciasto. Piec 25 -30 minut aż będą złote i przejdą test patyczkowy (patyczek od szaszłyków włożony w torcik ma być suchy - no chyba, że wejdzie głęboko i dosięgnie klementynek ;) ). Wyjąć na kratkę i zostawić na chwilę w foremkach.
Na tę samą patelnię wlać pozostały sok z pomarańczy, dodać 2 łyżki soku i gotować 3-5 minut do uzyskania syropu. Odstawić.
Wyjąć ciastka (objeżdżałam brzegi nożem i odrobinę podważałam) do góry nogami, polać  pomarańczowym syropem, zostawić do wystygnięcia. 
Dobre od razu, dobre i następnego dnia.
Smacznego!



Nie miałam klementynek, użyłam mandarynek. Były spore, o dużych cząstkach i kwaskowate. Dobrze się sprawdziły. Przeszkadzały tylko pestki, których bałam się wyjąć, żeby cząstki na patelni nie puściły soku i się nie rozpapciały. Wyszły ciastka plujki, co bardzo im nie zaszkodziło, ale do królowej angielskiej albo renomowanej cukierni by się nie nadawały ;). 
 
Ciastka na jeden kęs - NAGRODA

poniedziałek, 4 lutego 2013

Likier pomarańczowo - kawowy

 
Stuk, stuk uderzała po schodach główka Kubusia Puchatka, gdy Krzyś schodził ciągnąc go za nogę... - do dziś to mnie zachwyca, wzrusza i lekko porusza (ale to już taka moja dorosła poprawność: no jak można kogoś główką miarowo stukać po schodach? ).
Stuku, stuku, staccato rozsypały mi się ziarenka kawy. Prawie jak zerwane korale. To na szczęście nie perły, nie przyniosą mi pecha. Pozbierałam je wszystkie, wypłukałam - tym razem im nie zaszkodzi. Robię likier. Pomarańczowo-kawowy. Znowu, a dawno go nie robiłam. Cieszę się, mimo tego, że będę się złościć na sok cieknący po palcach (co za marnotrawstwo!), na żmudne nacinanie. Kuchnia czasami ma coś z medytacji. Ręce zajęte, myśl szybuje nieskrępowanie, oczyszcza umysł...


Likier pomarańczowo-kawowy

składniki:
  • 1 duża, ciężka pomarańcza (ok. 500 g)
  • 40 g kawy z ziarnach
  • 1/2 l spirytusu o mocy 95%
  • 350 g cukru
  • 1 szklanka (250 ml) wody
Najtrudniejsze w tym likierze jest znalezienie słoika z dostatecznie dużym otworem, by można było przecisnąć przez niego pomarańczę. Wprawdzie po nadzianiu kawą owoc daje się trochę bardziej ścisnąć, ale przecież nie bez ograniczeń.
Najlepiej gdy ma się pomarańczę niepryskaną, bez żadnej chemii. Gdy się takiej nie ma, to trzeba ją porządnie wyszorować szczoteczką i sparzyć wrzątkiem.  Potem pracowicie ostrym nożykiem nacinać owoc i wkładać do niego ziarenka kawy. Gdy się już je wszystkie powciska, nadzianą pomarańczę włożyć do słoja.
Zagotować wodę i rozpuścić w niej cukier. Do ciepłego roztworu dodać spirytus, dokładnie wymieszać i zalać powstałym płynem pomarańczę w słoju. Odstawić na 6 tygodni do macerowania.
Po tym czasie zlać nalew i przelać do butelek. Odstawić w ciemne miejsce na 3 miesiące. Likier można, a nawet należy przefiltrować (np. przez filtry do kawy umieszczone w lejku).

  

Po tych sześciu tygodniach pomarańcza jest w środku zupełnie sucha. Sam szkielet albedo. Kiedyś mój wąż w kieszeni mi szeptał - co Ty będziesz tak wyrzucać tę pomarańczę, choć sok z niej wyciśnij. No to ją rozkroiłam i zobaczyłam, że nie ma w niej już praktycznie nic  :). To spirytus tak wysysa z niej wszystkie soki. Przepis powyższy pochodzi z książeczki poświęconej nalewkom w encyklopedii kulinarnej  Ten-Tenu z początku lat dziewięćdziesiątych. Pierwsze książki o gotowaniu wydawane  w Polsce z całkiem niezłymi zdjęciami. Tam go pierwszy raz zobaczyłam, potem znajdywałam w wielu publikacjach. Przepis jest dużo starszy niż ta książeczka. Podobno podobny likier robiła moja babcia (nie za mojej pamięci niestety). Nadzianą pomarańczę zawieszała w zamkniętym słoju w białej gazie nad spirytusem. Podobno również z takiej wiszącej wszystkie soki wypijał. Skoro jednak lepsze jest wrogiem dobrego, trzymam się wypróbowanego przepisu. Pyszny likier z niego wychodzi.


Jeszcze ciocia dobra rada: jak kupuje się pomarańcze, w ogóle cytrusy, to trzeba wziąć każdy owoc do ręki i sprawdzić, czy wydaje się ciężki - te niewyschnięte, soczyste tak mają.

Domowy Wyrób
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...