czwartek, 30 sierpnia 2012

Opowieść o kolorach: żółto-zielono-czerwona kolacja.

Zetknęłam się z Nią jakiś czas temu w szpitalu onkologicznym. Młoda dziewczyna, bezwłosa głowa, zmarszczki-śmieszki wokół oczu i bajecznie kolorowy strój. Wszystko pasujące do siebie, grające barwami. Dawno minęły czasy mojego buntu nastoletniego, gdy czerń ubioru wydawała mi się atrakcyjna. Zebrałam się na odwagę i pochwaliłam jej świetną, intensywnie turkusową chustkę - szal, którą malowniczo zamotała na głowie. Odpowiedziała, że jest psychologiem wykorzystującym w pracy kolory, że trzeba otaczać się wesołymi barwami, że nawet jej kurtka zimowa jest żółta i że bardzo się wyróżnia.Wokół niej na ulicy zazwyczaj jest większość czarnych lub szaroburych. Że pracuje z dzieciakami, które dopiero są chore, nie to co ona. Takimi, z którymi sukcesem jest złapanie jakiegokolwiek kontaktu, których świat jest zupełnie inny niż nasz. Skądinąd wiedziałam, że łysa głowa spowodowana była kolejnym rzutem choroby po paru latach jej utajenia...

 
Do dziś się grzeję na wspomnienie pozytywnej energii od Niej bijącej. 

I uśmiecham się, gdy przypomnę sobie, że dzieciom niejadkom należy dawać jeść na pomarańczowych talerzach. Niebieską zastawę zaś powinni dla siebie zarezerwować ci, którzy są na diecie.  :D
Pomysł na akcję Aniko z blogu "Potomek kontra obiad" zachwycił mnie ze względu na kolory. Lubię takie zabawy ;). Wyszła nam przepyszna kolacja. Do tego kolorowa!



Zapiekane cukinie i patisony z pomidorową sałatką.
składniki dla 4 głodnych osób:
  • 500 g małych patisonów
  • 500 g najlepiej małych cukinii
  • 300 g sera żółtego (może być ementaler, lub parmezan. lub mozzarella - wszystkie pasują)
  • 1/2 - 3/4 łyżeczki soli + trochę do pomidorów
  • świeżo zmielony pieprz
  • 4 średnie pomidory
  • gałązka rozmarynu (lub 1/2 łyżeczki suszonego)
  • 4 łyżki oliwy ekstra vergine
Piekarnik nagrzać do temperatury 200 stopni Celsjusza. 
Oberwać listki rozmarynu i pokroić na mniejsze kawałki. Pomidory pokroić, posolić, popieprzyć, posypać rozmarynem i polać 3 łyżkami oliwy. Wymieszać i odstawić.  
Naczynie żaroodporne posmarować 1 łyżką oliwy. Patisony i cukinie umyć, wysuszyć, ewentualnie (jeśli nie mamy malutkich) pokroić na kawałki wielkości kęsa. Posolić i dobrze wymieszać. Można popieprzyć. Można też (jeśli ktoś lubi ostre dania) posypać pokruszoną, suszoną papryczką chilli (lub dodać małą, pokrojoną na kawłeczki, a wcześniej pozbawioną gniazd nasiennych). Wyłożyć do naczynia żaroodpornego równą warstwą. Wstawić na ok. 8 minut do nagrzanego piekarnika. Posypać żółtym serem. Dopiec aż się rozpuści. Podawać z pomidorami.


Małe patisony trudno dostać. Jestem nimi zauroczona. Bardzo mi smakują i w sezonie u Pana Ziółko kupuję zawsze, gdy są. Jednakowoż zapiekanka będzie też bardzo smaczna, gdy użyjemy zamiast nich więcej cukinii.


"Kolorowe kredki w pudełeczku noszę,
     kolorowe kredki bardzo lubią mnie..." *

Pomalujmy sobie nimi świat ;). Albo chociaż malujmy kolorem posiłki.



* Cytat z piosenki autorstwa Wiery Badalskiej i Mariana Sawy wykonywanej przez Fasolki.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Drożdżowy chleb ze smażoną cebulką.


 Jest pyszny. Znika zaraz po upieczeniu. Chętnie sięga się po kolejną kromkę.
Lubicie cebularze? Ten chleb też polubicie. Pełno w nim smakowitej cebuli, trochę maku. Do jedzenia nie wymaga dodatków. Właściwie to przeszkadzają. Może za wyjątkiem dobrego masła, oliwy ekstra vergine lub oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia. Takiego co ma kolor (zielony) i smak (wyrazisty), w którym pełno zdrowych składników i który nie lubi się z plastikowymi butelkami. Kromka posmarowana jednym z nich jest jeszcze lepsza.


Drożdżowy chleb cebulowy
składniki na formę o wymiarach mniej więcej 24 x 13 x 7.:
  • 3 łyżki dobrej oliwy lub oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia
  • 1 spora cebula (ok. 200 g) 
  • 2 łyżki maku (można pominąć)
  • 1 i 1/2 łyżeczki soli
  • 8-10 g świeżych drożdży (mniej więcej kulka wielkości mirabelki)
  • 1 łyżka cukru
  • 1 szklanka (250 ml ) wody
  • 3 szklanki mąki (użyłam poznańskiej - typ 500)
Cebulę obrać i drobno posiekać. Na patelni rozgrzać olej, wrzucić cebulę i zeszklić (nie rumienić). Dodać 1/2 łyżeczki soli i 2 łyżki maku. Wymieszać i odstawić do ostygnięcia.
W misce rozetrzeć drożdże z cukrem i łyżką mąki. Rozmieszać z ok. 50 ml ciepłej, ale nie gorącej wody. Odstawić, aż zaczną pracować (na powierzchni pojawi się coś w rodzaju piany - trwa to ok. 10 - 15 minut). Wlać resztę wody, włożyć ostudzoną cebulę (z całym olejem), wsypać mąkę i sól. Wyrobić ciasto. Jest ono nietypowe, bo przy dłuższym wyrabianiu zaczyna się mocniej kleić. Nie szkodzi, takie ma być. Ciasto jest klejące i dość luźne (nie należy dosypywać za dużo mąki), mimo to elastyczne.
Przykryć i odstawić do wyrośnięcia. Powinno podwoić swoją objętość. 
Foremkę wyłożyć papierem do pieczenia (lub wysmarować tłuszczem) i wilgotną (zapobiega przystawaniu ciasta) ręką przełożyć do niej chleb z miski. Zostawić do ponownego podwojenia objętości.
W tym czasie nagrzać piekarnik do temperatury 220 stopni. Spryskać wodą i włożyć wyrośnięty chleb. Zmniejszyć temperaturę do 190 stopni, piec 25 minut. Wyjąć z foremki i dopiec kolejne 10 minut. Popukać od spodu. Jeśli wyda głuchy odgłos - wyjmować. Jeśli nie, to dopiec. 
Studzić na kratce. Kroić, gdy nie będzie już ciepły. Choć to ostatnie nie do końca nam się udaje ;). Zapach jest taki obłędny, że zawsze za wcześnie się do niego dobieramy.


To nie jest chleb idealny. Klei się podczas robienia (oj, nie lubię tego). Dlatego też zawsze wyrabiam go robotem. Szybko czerstwieje (choć prawdę mówiąc zawsze zjadaliśmy go zanim udało mu się zestarzeć). Hm, nie jest też odchudzający... Za to jest pyszny niemożebnie i pachnie obłędnie. 
Ma jeszcze jedną zaletę. Dla tych, co mają maszyny do chleba. Świetnie w niej wychodzi. Wiem, bo kiedyś takową miałam...

To jeszcze dopiszę: przedostatnio chleb mi wyszedł lepszy niż zazwyczaj. Bardziej cebulowy. Nie od razu skojarzyłam dlaczego. Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że to z powodu mojego lenistwa. Czasem procentuje, jak widać :). Zagniotłam chleb za późno i nie chciało mi się zarywać nocy. Na pierwsze wyrastanie wstawiłam go więc do lodówki (drożdże w niższej temperaturze też pracują, tylko wolniej) i dokończyłam następnego dnia. Smaki się przegryzły. Chyba od teraz będę się go starała zagniatać wieczorem, wstawiać do lodówki i piec rano. To ma sens!


wtorek, 21 sierpnia 2012

Bakłażany po chińsku

Moja najstarsza córka nie lubi bakłażanów. Podobno ;). Na szczęście, gdy pierwszy raz próbowała przyrządzonych w ten sposób, to myślała, że to co innego. Już nawet nie pamiętam co. Jak spróbowała, to przepadło. Smakują jej! Inna sprawa, że w smaku nie przypominają typowych dań przyrządzanych z bakłażanów. To kolejny przepis z książki Gabrielle Keng-Peralta pojawiający się na blogu. Jeden z pierwszych, który mnie zainteresował przy przeglądaniu "Magicznych pałeczek chińskiej damy" i który wypróbowałam. Było warto. Wszedł do stałego repertuaru mojej kuchni ;). 


Jemy te bakłażany jako dodatek warzywny do innych dań. Pasują mi na przykład do kotletów schabowych. Czemu nie? 
Gdy robiłam zdjęcia wyjadałam je po prostu same. Naprawdę je lubię i nie mogłam się opanować. 


Pasują również do typowo chińskiego posiłku. Gabrielle Keng-Peralta pisze, że aby zrobić przyjęcie w stylu chińskim, trzeba przygotować tyle dań ilu będzie uczestników plus jeszcze jedno. Zimnych, ciepłych, warzywnych, rybnych, mięsnych - nawet nie muszą koniecznie do siebie pasować. Ustawić je na środku stołu, a każdemu podać miseczkę gorącego ryżu i pałeczki. I to wszystko. Biesiadnicy sami mają wybierać na co mają ochotę i nakładać sobie do swojej miseczki. Może się też zdarzyć, że kąsek uznany za wyjątkowo smakowity dostaną od sąsiada przy stole. Podobają mi się te zasady, ale raczej nie nadają się na liczne przyjęcia. Tak podobno wyglądają też typowe, codzienne, domowe, chińskie posiłki. Może tylko zasada związana z ilością potraw nie jest zachowywana ;).


Bakłażany po chińsku
składniki:
  • 2-3 bakłażany (zależy od wielkości ok. 900 g) 
  • 1 spora cebula (ok. 200 g)
  • 3 ząbki czosnku
  • ostra papryczka (niekoniecznie, ilość zależy od upodobań do ostrości)
  • 3 łyżki oleju (lub jeszcze trochę)
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki pieprzu (najlepiej świeżo zmielonego)
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1 szklanka (250 ml) wody
  • 3 łyżki (45 ml) octu ryżowego lub z białego wina (6 %)
  • 3 łyżki (45 ml) jasnego sosu sojowego
Ostrą papryczkę (jeśli jej chcemy użyć, potrawa jest dobra i bez niej i z nią) pozbawić pestek i pokroić w drobną kostkę lub cienkie kółeczka. Lepiej to robić w rękawiczkach jednorazowych, bo potem trudno jej ostrość zmyć z palców. Cebulę i czosnek drobno posiekać. Bakłażany obrać w paski i pokroić w kostkę (na jeden kęs: u mnie o krawędzi mniej więcej 1,5-2 cm).
W szerokim garnku rozgrzać olej. Na dużym ogniu lekko zeszklić cebulę i czosnek. Dorzucić papryczkę  i bakłażany. Posolić i popieprzyć. Chwilę (1-2 s) smażyć mieszając. Jeśli bakłażany zaczynają przystawać do dna, można dolać oleju. Posypać cukrem pudrem. Mieszać, aż się rozpuści. Wlać wodę, ocet i sos sojowy. Zamieszać, poczekać aż się zagotuje. Przykryć i zmniejszyć ogień. Dusić ok. 10 minut. Trzeba uważać, bakłażany powinny zachować jędrność - lepiej ich nie rozgotować. Od razu podawać.


Autorka używa oleju sojowego. Ja preferuję rzepakowy. Generalnie ważne jest by się nie przypalał. Na oliwie z oliwek też wychodzą dobre. No tak, ale czy bakłażany rosną w Chinach?





czwartek, 16 sierpnia 2012

"Magiczne pałeczki chińskiej damy" - słów parę o książce

Nie byłam w Chinach. Nie sądzę, żebym znała się na kuchni chińskiej. Jako czytacz nałogowy, trochę jednak o niej wiem. Zaczynałam przygodę z nią od chińskiej restauracji w RFNie, gdzie zaprosiła mnie ciocia. Egzotyczny był wtedy dla mnie świat zachodu, kuchnia chińska specjalnego wrażenia nie zrobiła. Główne wspomnienie jakie mam to to, że byłam straaaaasznie objedzona. Porcje musiały być wielgachne.
Potem czytałam o niej w bardzo popularnych kiedyś książkach Katarzyny Pospieszyńskiej (ktoś je jeszcze pamięta?) i Encyklopedii Kulinarnej Ten-Tenu. Coś tam wypróbowywałam z całkiem dobrym skutkiem. 
Ach, wcześniej jeszcze był Tomek Wilmowski (?) i jego podróże. Bodajże z "Tajemniczej wyprawy Tomka" dowiedziałam się, że do dobrych obyczajów w Chinach należy nie wyjadanie wszystkiego do końca z talerza i głośne bekanie. Do dziś nie wiem, czy to prawda. Książki pożyczyła ode mnie koleżanka dla brata i mi nie oddała. Jak widać pamiętam jej to do dzisiaj, choć pewnie nie mam już szans na odzyskanie - wrrr.
Potem czytałam kolejne książki...
Jakieś niewielkie pojęcie więc o kuchni chińskiej mam ;).


W zeszłym roku na wyprzedaży w pewnej księgarni trafiłam na małą książeczkę Gabrielle Keng-Peralta "Magiczne pałeczki chińskiej damy". Już sam tytuł brzmiał obiecująco :D. Zaryzykowałam 5 pln. Naprawdę tyle kosztowała! 
Zaczęłam przeglądać i... Do dziś należy do ulubionych przeze mnie książek kucharskich. Autorka jest Chinką, ale urodzoną i wychowaną we Francji. Jej rodzice prowadzili pierwszą w Lyonie restaurację chińską mając do dyspozycji naprawdę niewiele rodzimych produktów kulinarnych. Z drugiej strony lubili też kuchnię kraju, który stał się ich nową ojczyzną. Nie jest to książka o ortodoksyjnej kuchni chińskiej. Jest przetworzona przez wpływy kultury europejskiej. Myślę jednak, że pokazuje istotę domowej kuchni Państwa Środka.


To w niej lubię najbardziej: przenikanie zwyczajów kulinarnych. Autorka pisze lekko, dowcipnie, czasem z nostalgią. Odwiedza kuzynów w Chinach i na Tajwanie - sądzę, że opisuje jednak kuchnię chińską a nie europejską. Przepisy są proste, swojskie, nie przerażają trudno dostępnymi składnikami.  Właściwie, żeby je stosować, wystarczy mieć imbir, sos sojowy i olej sezamowy. Reszta to typowe składniki pojawiające się w naszych kuchniach.


Mimo wszystko przepisy w niej są dla mnie trochę egzotyczne. Zaskakujące i smaczne. Jeden z nich mogliście już poznać: marynowane półksiężyce z buraków. Do dziś się zastanawiam, czy w Chinach rosną buraki ;).
Jeśli gdzieś traficie jeszcze na tę książeczkę - poświęćcie parę złotych. Warto. W razie czego niewiele stracicie...


Wiecie, że pałeczki są rewelacyjne do wyciągania grzanek z tostera bez ryzyka poparzenia się? Nie ma szansy na wywalenie korków :D. Zaś wok świetnie służy również jako przykrywka do dużej patelni?  Tego też można dowiedzieć się z tej książki ;).

wtorek, 14 sierpnia 2012

Drobiażdżek - zdrowa posypka.

Pisałam już kiedyś, że jednym z moich guru kulinarnych jest Bajaderka. Dzięki niej mnóstwo świetnych przepisów weszło do mojego repertuaru.
Marcepan.
To tylko niektóre z nich.


Bajaderka po raz kolejny mnie natchnęła. Pokazała drobiażdżek. Zdrową posypkę z przepisu Gwyneth Paltrow z książki   "My Father's Daughter". Książki nie znam, nawet mnie chyba do niej nie ciągnie. No dobrze. Ciągnie, ale postanowiłam ograniczać swój apetyt posiadacza książek i nie tylko ;). W każdym razie przepis mnie zainspirował i zrobiłam swoją wersję posypki (zastąpiłam nasiona goi żurawiną, a migdały - niestety nie mogę ich jeść - nerkowcami). 
Rewelacja!
Wyjadałam ją łyżeczką. Mniam. Pyszna i bardzo sycąca była pomieszana z jogurtem. Śniadanie pełne zdrowia. Prawie... Trochę ten olej i cukier w żurawinach psuł :(.
Stanowczo posypka powinna się u nas zadomowić. Pewnie znajdę dla niej kolejne zastosowania. Myślę, że pojawią się jej nowe warianty. Może u Was też zagości?


Posypka
składniki:
  • 1 część (np. 1/4 szklanki) pestek słonecznika
  • 1 część (np. 1/4 szklanki) pestek dyni
  • 2 części (np. 1/2 szklanki) żurawiny    
  • 2 części (np. 1/2 szklanki) orzechów nerkowca
  • 2 części (np. 1/2 szklanki) siemienia lnianego
Wszystko wrzucić do malaksera i drobno zmiksować. Przechowywać w szczelnym pojemniku (puszce, słoiku).


Moje dzieci podzieliły się na kuchenne i nie. Do dziś nie mogę się nadziwić, że tak jest ;). Jedne gotowanie omijają dużym łukiem, inne traktują je jako atrakcję. Najmłodsza nie przepuści okazji, żeby odmierzać, wsypywać, miksować. Ten przepis świetnie się do tego nadaje ;).

Domowy Wyrób



sobota, 11 sierpnia 2012

Niezrównany napój na upały i nie tylko - mięta

Nie jest bardzo wymagająca. Wręcz odwrotnie. Rozplenia się i rośnie niczym chwast.
Lubię jej zapach. Lubię jej smak w połączeniu ze smakiem gorzkiej czekolady. Rewelacyjna jest w moich ulubionych pierogach - kiedyś na pewno o nich napiszę. Nie lubię, gdy zamknięto ją w herbacianych torebkach i wsadzono do pudełka. Zaparzona jakoś wcale mnie nie zachwyca. Co najwyżej stosuję ją wtedy na ból brzucha. Najbardziej pachnąca jest jej odmiana rosnąca na brzegach rzek. Płynę kajakiem i najpierw ją czuję. Dopiero wtedy rozglądam się. Jest! 
Mięta.


Herbata w torebkach to zazwyczaj tak naprawdę jej odpady. Może podobnie jest z miętą? To może zrezygnować z fixów? Wyhodować samemu? Zebrać na łące? Nad rzeką? Ususzyć?
To łatwe.
Wystarczy związać umyty i osuszony pęczek ziół i powiesić do góry nogami w przewiewnym miejscu. Na przykład w kuchni na gałce od wiszącej szafki. Gdy już wyschnie,  ostrożnie oddzielić listki. Włożyć je do puszki lub słoika, łodyżki wyrzucić. Przez rok aromat takich ziół jest zapewniony. Mi się kiedyś zdarzyło używać ich i dwa lata. Nie narzekałam na ich jakość.


W tym roku też ją zebrałam. Pachniała mi w kajaku. Rewelacyjnie! Z części robiliśmy pyszny napój miętowo - cytrynowy. Mój mąż twierdzi, że się uzależnił ;) Hm, zbieraliśmy ją płynąc Marychą...



Napój miętowo - cytrynowy
składniki:
  • 2-3 garście mięty (ok. 70 listków)
  • 1 cytryna
  • woda (w sumie 1 500 ml)
  • ew. lód
Do dzbanka włożyć listki mięty. Zalać 300 ml wrzątku. Poczekać ok. 10 minut. Cytrynę wyszorować i sparzyć. Pokroić w plasterki, które trzeba wrzucić do dzbanka. Uzupełnić wodą do pełna. Zimną lub gorącą - to zależy jaki napój chcemy otrzymać. Oba są pyszne.


Podczas pierwszego parzenia uzyskuje się piękny kolor. Dobre jest też drugie i trzecie. Każde inne, każde smaczne. To moje odkrycie tegorocznych wakacji. Dobrze gasi pragnienie i wybornie smakuje. Poza tym - samo zdrowie.


Marycha to niewielka rzeczka płynąca na północnym wschodzie Polski. Bierze swój początek u nas, potem staje się granicą. Z Litwą, z Białorusią. Można popłynąć nią tylko kawałek. Za to jaki! Zachwycający... Kompletnie mnie zauroczyła.

sobota, 4 sierpnia 2012

Konfitura malinowa - odrobina nostalgii na codzień

Samowar - urządzenie magiczne. Taki na węgiel, bo te elektryczne nie mają już w sobie tyle uroku. Rosyjski rytuał herbaty. Trzeba było umieć go rozpalić. Grzał wodę, w czajniczku parzyła się esencja. Czy coś pomyliłam? Mój dziadek oddał stary samowar na złom. Bo był niepotrzebny. Bo nastały nowe czasy i nikt nie bawił się w pracowite rozpalanie. Szkoda, że nie miał strychu i tam go nie wyniósł...
 Dziadkowie herbatę pijali w szklankach. To też wschodni zwyczaj. Szklanka na spodeczku? - zdecydowanie nie. W eleganckim, srebrnym koszyczku. Srebrna łyżeczka. Do tego koniecznie konfitura...


Byłam kiedyś ze znajomymi w Moskwie. Za czasów bajecznego kursu złotówki wobec rubla. Właściwie moglibyśmy się czuć jak krezusi, gdyby nie to, że za mało tych niesamowicie tanich rubli wymieniliśmy (przepuściliśmy je głównie na niedostępne jeszcze wtedy w Polsce brzoskwinie  - jej, jakie były smaczne ;) ) i po prostu się skończyły. Związek Radziecki, posiadanych złotówek nie było jak legalnie wymienić - bieda. Zebraliśmy razem wszystkie resztki funduszy i wcześnie rano chodziliśmy do kolejki po tanie bułki i mleko. Normalnie głód. Restauracje były w zasięgu naszych możliwości finansowych, tylko nie mieliśmy czym zapłacić :(. W końcu wsiedliśmy do pociągu. Natychmiast pobiegliśmy do wagonu restauracyjnego. Można tam było płacić złotówkami!!! Ach ta elegancja - Francja... Białe obrusy, piękny wystrój i herbata w metalowych koszyczkach (prawie srebrnych, nieprawdaż?) wraz z malutką porcją konfitur. Poczułam się wzruszona...



Konfitura malinowa
składniki:
  • 1 kg malin
  • 1 szklanka (250 ml) cukru
  • 2 szklanki (500 ml) wody
Wodę zagotować z cukrem. Poczekać aż się rozpuści. Zmniejszyć ogień. Do powstałego syropu wrzucać pojedynczo maliny. Zdjąć z ognia. Przykryć. Odstawić na co najmiej 6 godzin, a najlepiej na noc. 
Następnego dnia gotować mieszając 1 godzinę. Przekładać do wyparzonych słoików, pasteryzować 10 minut. Ew. dokręcić przykrywki. Studzić odwrócone.


Pomysł, przepis na konfiturę zaczerpnęłam z książki Katarzyny Rozmysłowicz. Zmieniłam tylko odrobinę proporcje i dodałam pasteryzację - niewiele w nich cukru jak na konfiturę i trochę się bałam, że bez niej mogłyby się psuć.
W przepisie tym ciekawe jest wrzucenie owoców do syropu i zostawienie na parę godzin. Po co? Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że poprawia kolor przetworu.
Konfitury są malinowe, mało słodkie, lekko kwaskowate. Smakują mi. Krewnym i znajomym (królika) też ;).

Domowy Wyrób

czwartek, 2 sierpnia 2012

Słoiki do przetworów i pasteryzacja.

Robię przetwory. Czasami. Co roku. Całkiem długo je przechowuję.
Nie lubię, gdy mi się psują. Czasem pasteryzuję je nawet dłużej, niż jest napisane w przepisie. 


Po pierwsze.
Trzeba wyparzyć słoiki. Porządnie umyte. 
W tym celu można do każdego nalać trochę wrzątku, pomajtać nim, żeby dotarł mniej więcej w każde miejsce i wylać. Wysuszyć słoiki. Trzeba uważać, żeby się nie poparzyć.
Można też nalać do każdego trochę wody, tym razem nie wrzątku. Wstawić do kuchenki mikrofalowej. Nastawić na maksa na dwie minuty. Wylać gorącą wodę. Wysuszyć słoiki. Ryzyko poparzenia jest wprawdzie mniejsze, ale też istnieje.
Przykrywki też trzeba wyparzyć. Na przykład włożyć do garnka, zalać wodą i gotwać ok. 10 minut od zagotowania. Odcedzić i wysuszyć.

Po drugie pasteryzacja.
Można wyłożyć garnek gazetą. Wstawić do niego zapełnione, z założonymi, ale nie do końca dokręconymi przykrywkami słoiki. Nalać do 2/3 ich wysokości wody i gotować na małym ogniu od zagotowania przez czas podany w przepisie. Wyjąć, sprawdzić czy się zamknęły. Jeśli nie, to nie pamiętam co się robi, bo i tak je dokręcam ;). Chyba tak można (choć teoria głosi inaczej), bo nigdy mi się nic nie zepsuło.

Po trzecie, jak ktoś jest leniwy.
I posiada piekarnik. 
To ja!
Gdy nadchodzi czas ładowania przetworów do słoików, to wkładam je otwarte do piekarnika. Obok układam przykrywki. Nastawiam go na 120 stopni i cierpliwie czekam. Wkładam rękawicę, wyjmuję po jednym słoiku, do gorącego wlewam gorący przetwór. Nakładam dopiero co wyjętą z piekarnika przykrywkę (też rękawicą) i leciutko wkładam - nie dokręcam. Słoik z powrotem wstawiam do piekarnika. I tak aż do wyczerpania przetworu (gorzej, gdy zabraknie słoików - zawsze ich na początku przygotowuję za dużo). Potem trzymam je w rozgrzanym piekarniku jeszcze przez czas przeznaczony na pasteryzację. Wyjmuję, ew. dokręcam przykrywki, odwracam do góry dnem, ustawiam na podstawce na gorące. Przykrywam ścierką i czekam aż wystygną (najczęściej zostawiam je na noc albo i dłużej). Odwracam i sprawdzam, czy się zamknęły. Tzn. leciutko próbuję otworzyć. Gdy mi się nie udaje, to jest ok. Gdy się udaje, to albo zjadamy zawartość słoika, albo jeszcze raz go pasteryzuję (wybieram to pierwsze ;) ).
To stanowczo mój ulubiony sposób na wyparzanie słoików i pasteryzację ;).
Tylko, że w tym wypadku też można się poparzyć :(


Na poparzenia mam Panthenol. Nieraz ratował mnie od bólu i niefajnych skutków moich działań w kuchni. Jeśli ci, co gotują, dzielą się na tych, co się tną i na tych, co się parzą, to ja stanowczo należę do tych drugich. Dlatego w kuchni stoi u mnie obowiązkowo Panthenol. Gdy się oparzę, to od razu psikam grubą warstwę pianki na uszkodzone miejsce. Nie polewam zimną wodą, nie schładzam. Nawet po dotknięciu do kratki w rozgrzanym do 230 stopni piekarniku (o ja głupia, czemu rękawiczka wisiała na miejscu, zamiast znajdować się na mojej ręce?), popsiukaniu i długim odczekaniu, nie odczuwałam specjalnych dolegliwości. 
Nie jestem lekarzem, wyżej opisane działania można stosować tylko na własną odpowiedzialność - może inni reagują inaczej?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...