sobota, 29 grudnia 2012

Pierniczki witrażyki

Święta, święta i po świętach. 


Ten post miał się pojawić w Wigilię. Nie wyszło - trudno, choć trochę żałuję. Powinien być prawie tydzień wcześniej. Razem z życzeniami. Życzeniami dla mnie i dla Was. Wiem, wiem grzeczniej jest napisać dla Was i dla mnie. Ale tak naprawdę to byłyby życzenia o tym, co ważne jest teraz dla mnie. Czego mi brakuje, do czego dążę. 


Szczęścia w domu. Takiego spokojnego. Chwil, w których wszystkim domownikom jest dobrze i nie stroją fochów. Umiejętności dostrzegania drobnych radości. Cieszenia się tym co tu i teraz. Ot choćby promykiem słońca w landrynkowej szybce :).




Pierniczki witrażyki

składniki:
  • ciasto na pierniczki (u mnie takie - klik)
  • landrynki (koniecznie bez nadzienia)
  • mata silikonowa do pieczenia
  • moździerz (albo deska, ścierka i tłuczek - stanowczo lepsze to pierwsze)
Przepis nie przepis. Raczej idea. Piekarnik rozgrzać maksymalnie do 160 stopni celsjusza (więcej landrynkom nie służy). Cukierki rozbić w moździerzu (nie musi być na pył).  Rozwałkować cienko ciasto na pierniczki. Wyciąć foremkami większymi. W środku  wyciąć kolejnymi (albo nożem) by powstała dekoracyjna dziura. Raczej większa niż mniejsza (w mniejszych trudniej uzyskać landrynkową szybkę i wychodzi taka niedorobiona, jak na pierwszym zdjęciu). Układać pierniczki na macie silikonowej. Do dziury wsypywać sporo potłuczonych landrynek.  Z lekką górką. Jak cukierków jest za mało, to witrażyk wychodzi z dziurami, jak za dużo - czasem landrynki pryskają na pierniczki i nie wygląda to ładnie. Piec (u mnie koło 10 minut) do uzyskania pożądanego koloru. Wyjmować, studzić na blasze postawionej na kratce. Gorące landrynki są płynne, przed zdjęciem ciasteczek trzeba poczekać aż zastygną. Można przechowywać w puszce, choć czasami zdaża się, że się skleją.

Piekłam kiedyś na papierze do pieczenia i nie zdał egzaminu. Poprzystawał mi do witrażyków. Straciłam kupę czasu na odrywanie go i nie dałam rady zrobić tego perfekcyjnie. Na silikonie jest ok. Gdybym go nie miała, spróbowałabym papier dodatkowo natłuścić - może wtedy landrynki by się do niego nie poprzyklejały. Podobno zamiast cukierków można nasypać cukru. Landrynki przyklejają mi się do palców - wolę je wsypywać do dziur małą łyżeczką.


Wolę pierniczki bez landrynek. Jeść, bo oglądać z witrażykami nawet lubię. Co innego moje córeczki - to ich ulubiona wersja pierniczków. No cóż, na szczęście pojawiają się u nas raz do roku :)

W roli stelaża do wieszania pierniczków występuje w tym roku stojak do suszenia makaronu. Prawda, że świetnie sobie radzi ;)?


Jeszcze bym zapomniała. Wszystkim, którzy tu zaglądają, życzę mnóstwa  przyjemności z czytania/oglądania. Czekam na Was w Tarzynkowie i cieszę się z Waszych odwiedzin.
Zapraszam nieustająco.

niedziela, 23 grudnia 2012

Waniliowe biscotti z suszonymi wiśniami.

Śnieg skrzypi pod nogami. Skrzy się w słońcu. Mróz szczypie w policzki. Jest pięknie. 
Wybiegam z domu. Mam coś załatwić, odebrać dziecko i zdążę jeszcze na słońce. Będą zdjęcia. Hurra!
Wsiadam do samochodu, przekręcam kluczyk i... "yuyuyu" powiedział mój samochód. Zaczęło mi się wydawać, że akumulator ledwo zipie. Właściwie prawie nie zipie. "Yuyuyyy". A potem już słabiutkie "yyy".
No cóż. Kurcgalopkiem do autobusu. Nie ma. To przelecę przystanek na rozgrzewkę. O matulu, ja w połowie, a on jedzie. Buty mi się ślizgają, cała się skupiam, żeby nie zaliczyć orła, nie oglądam się za siebie. Szybko, szybciutko, bo jeszcze mu machnąć trzeba - przystanek na żądanie. Doleciałam. Przejechała ciężarówka. Chyba powinnam odwiedzić okulistę. Autobusu jak nie było, tak nie ma. Teraz już poczekam, nie zaryzykuję przejścia kolejnego przystanku na piechotę. 
Słonko świeci, jest pięknie. Tu pół kilometra piechotką, tu trochę więcej. Na małych uliczkach w mojej okolicy komunikacji miejskiej nie ma. 
Wszystko załatwiłam. Dziecko odebrałam. W plecy miałam tylko godzinkę. Złapałam resztkę słońca. Tuż nad horyzontem.
Dobrze, że miałam sfotografować waniliowe biscotti z wiśniami. Zrobiłam gorącą czekoladę. Rozgrzałam się słodyczą, zapachem i ciepłem.


Waniliowe biscotti z suszonymi wiśniami

składniki:
  • 2 szklanki (300 g) suszonych wiśni
  • 2 łyżki ekstraktu waniliowego
  • 1 laska wanilii
  • 3/4 szklanki cukru
  • 2 i 1/4 szklanki mąki 
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • szczypta soli
  • 2 duże jajka (najlepiej od kur z wolnego wybiegu)
  • 2 duże białka 
Wiśnie włożyć do miski, polać ekstraktem waniliowym, odstawić (ekstraktu w stosunku do wiśni jest mało i tak ma być).
Rozgrzać piekarnik do 170 stopni z termoobiegiem (bez - do 180).
Laskę wanilii drobno pokroić, wymieszać z 1/4 szklanki cukru i zmielić w malakserze (wystarczy chwilka). 
W misce wymieszać mąkę, proszek, sodę i sól. Dodać cukier i cukier z wanilią. Dodać jajka i białka. Zmiksować do połączenia się składników. Dodać wiśnie, wymieszać.
Uformować dwa rulony długości mniej więcej 35 cm (tak żeby się na blachę mieściły) i wysokości 2 cm. Ułożyć obok siebie na blasze zachowując odstęp - ciasto rośnie. Piekę je na macie silikonowem, ale można też posmarować  blachę tłuszczem i wysypać mąką albo wyłożyć papierem do pieczenia.  Piec ok. 25-30 minut na złoty kolor.
Wyjąć z piekarnika. Temperaturę zmniejszyć do 160 (165) stopni. Ciasto chwilę przestudzić (ok. 10 minut) i pokroić ostrym nożem na kromeczki 1 cm szerokości (kroję pod skosem, żeby wychodziły ciut większe). 
Ułożyć je na blasze. Podpiec ok. 10 minut, aż się lekko przyrumienią. Studzić na kratce.
Przechowywać w szczelnym pojemniku.
To prawie jest przepis, który najprawdopodobniej podała Bajaderka na pewnym forum, które kiedyś było bardzo fajne, ale takie już nie jest. Nie zapisałam sobie linku i teraz nie jestem w stanie go znaleźć :(.
W przepisie wyjściowym wiśnie skrapia się kirchem. Zastąpiłam go ekstraktem waniliowym, bo chciałam uzyskać naprawdę pachnące wanilią ciasteczka. Udało się :).


Waniliowe biscotti z wiśniami. Do tego gorąca czekolada. Ciepłe bambosze. Policzek czule przytulony do mężowskiego policzka. Łapię chwile szczęścia...

Ciastka na jeden kęs - NAGRODA

piątek, 21 grudnia 2012

Marynowane pomarańcze.

"Hobbit" w kinach bije rekordy popularności, a ja nie pamiętam, czy Gollum pojawił się już w nim, czy może dopiero w trylogii? I teraz co? Pójść do kina czy sięgnąć znowu po książkę? A może i to i to i mieć podwójną przyjemność? Tak, tak, tak zrobię, podwójną przyjemność... Dobrze czasem mieć sklerozę i zapominać ;).


Gollum skojarzył mi się, bo słoik z pomarańczami bym chętnie do siebie przytuliła, podjadała je po troszeczku, skrytożerczo i z uczuciem błogości, mrucząc co chwila: "moje skarby" i modląc się, żeby za szybko mi nie zniknęły. Sami rozumiecie - są pyszne :).


Marynowane pomarańcze.

składniki na 2 spore słoiki:
  • 6 pomarańczy (ok. 1,2 kg)
  • 1 kawałek (ok. 7-8 cm) cynamonu
  • 1 łyżka nasion kolendry
  • 1 łyżka nasion zielonego kardamonu (mierzę wyjęte środki ze skorupek)
  • 1/2 łyżeczki ziaren czarnego pieprzu
  • 1/2 łyżeczki goździków
  • 25 dag cukru
  • 25 dag płynnego miodu
  • 1/2 szklanki białego octu winnego
Pomarańcze porządnie wyszorować namydloną szczoteczką. Dobrze opłukać. Sparzyć wrzątkiem. Wytrzeć. Pokroić (nie obierać) na plastry o grubości mniej więcej 1/2 cm. Włożyć do garnka, zalać wodą tak, by były przykryte. Gotować na maleńkim ogniu 30 minut. Odcedzić. Zostawić na sicie.
Cynamon, kolendrę i kardamon podgrzać na suchej patelni (najlepiej z grubym dnem) ciągle mieszając, aż zaczną pachnieć. Zdjąć z ognia. Cynamon połamać na parę kawałków. Kolendrę i kardamon utrzeć w moździerzu. Włożyć razem z cynamonem do garnka, dodać cukier, miód i ocet. Powoli, mieszając rozpuścić i doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować 10 minut. Włożyć pomarańcze, przykryć, zagotować, na maleńkim ogniu gotować aż staną się szkliste. Trwa to ok. 20 minut.
Pomarańcze przekładać łyżką cedzakową do wyparzonych słoików dodając pieprz, goździki i kawałki cynamonu. Zalać marynatą. Zakręcić i studzić odwrócone.
Przechowywać w chłodnym miejscu co najmniej miesiąc.

Jejku, jakie one są dobre, jak się już przegryzą! Marynata robi się wspaniałym korzenno - pomarańczowym syropem. Dodaję te pomarańcze do herbaty. Albo kroję drobniutko, mieszam z sosem z pieczeni i podaję do mięsa. Skrytożerczo wyjadam same. Myślę usilnie, do czego jeszcze można ich używać. Ach.


Mam nadzieję, że nie skończę tak, jak Gollum :D. Mam łatwiej, on miał jeden skarb, a ja mogę zrobić ich dużo i nawet porozdawać w prezencie (część oczywiście, wszystkie byłoby sporą przesadą :) ).
Oprócz tego, że smaczne, to jeszcze wyglądają malowniczo :).

Domowy Wyrób  

Przepis znalazłam w jakiejś wiekowej już "Kuchni" - dawno temu.

środa, 19 grudnia 2012

Piernikowy guzik z pętelką - z mąki żytniej i orkiszowej.


 
Najważniejsze dobre uczynki wg. katechizmu katolickiego to modlitwa, post i jałmużna. Wdowi grosz przechylający wagę. Święty Mikołaj dający prezenty tak, by nie było wiadomo, że to on. Puste miejsce przy stole dla nieznajomego. Tak naprawdę początkowo było dla duchów, ale to niepoważna dygresja...
Stawiacie puste nakrycie dla kogoś, kto nie był zaproszony na Wigilię? Ale przecież nikt nie spodziewa się, że ktoś zapuka do drzwi i się dołączy. No przecież są jakieś granice! A może sąsiad lub sąsiadka chcieliby, ale się krępują? Albo dawno niewidziana, zgorzkniała ciocia, która pluje złośliwością, bo jest nieszczęśliwa? Z drugiej strony zaprosi się ich, a nie przyjdą, bo nie. Też niefajnie? Co tam, warto zaryzykować i nawet jak odmówią, uszanować ich decyzję. Nie daj Boże, jak ciocia się zgodzi i będzie te swoje przytyki gadać całą Wigilię. Jeszcze ją odwieźć będzie wypadało.
Daj, daj, daj krzyczą fundacje. Tu nieszczęście, tu problem, nie bądź obojętny. Wszystkim nie da rady, nie ma jak. Choć i tak najłatwiej dać pieniądze.
Dawać mądrze, dawać ciepło i z taktem. Dawać chwile szczęścia i radości.
Może w okolicy? Może za rogiem? Może w kościele stoi choinka a na niej bombki z imionami dzieci, które w domu raczej prezentu nie dostaną? Może obok mieszka ktoś, kogo ucieszą pierniczki czy makowiec upieczone w domu? Albo jeszcze bardziej chwila uwagi i rozmowy? A może zajrzycie do Szlachetnej Paczki i ją wesprzecie?

Zaś w gronie dobrze znanych domowników z poczuciem humoru możecie rozdać guziki z pętelką. A co? Wypasionych prezentów oczekiwali? Nie ma. Niech cieszą się, że to nie rózgi. :D Zrzędliwa ciocia i tak będzie miała za złe...



Pierniczki z mąki żytniej i orkiszowej

składniki:
  • 550 g mąki żytniej chlebowej
  • 150 g mąki orkiszowej razowej
  •   70 g cukru
  • 650 g miodu
  • 1 jajko (najlepiej od kur z wolnego wybiegu)
  • 2 łyżki (30 ml) wody
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 3 łyżki przyprawy do piernika (1 torebka (27g) bez dodatku cukru lub mąki)
W misce wymieszać mąki, cukier, sodę i przyprawę. Dodać miód, jajko i wodę. Wyrobić ciasto. Uformować kulę, zawinąć w folię i wstawić na noc do lodówki lub na godzinę do zamrażalnika. 
Piekarnik rozgrzać do 170 stopni (160 jeśli macie termoobieg). 
Ciasto rozwałkowywać niezbyt cienko (3-4 mm) podsypując leciutko mąką. Wykrawać ciasteczka. Układać je na papierze do pieczenia lub macie silikonowej. Piec ok. 10 minut na złoty kolor. Przechowywać w puszce.

Przyprawę do piernika robię sama w domu (dawno jakoś mi się nie chciało :( ) lub kupuję czytując pracowicie skład. Nie lubię jak jest w niej mąka lub cukier (prawie we wszystkich). Jedyna jaką znalazłam bez tych dodatków, to firmy Kotanyi (to nie jest wpis sponsorowany, przyprawę kupuję sama, z firmą nie mam nic wspólnego - w sumie wolałabym, żeby była polska, ale wszystkie polskie dodają mąkę lub cukier). Przepis jest podpatrzony na torebce. Zainteresował mnie, bo pierniczki są głównie z mąki żytniej. A że tak się jakoś stało, że co roku wypróbowuję jakiś, to w tym roku padło na ten :). Jest całkiem fajny (choć smaczniejsze są nasze ulubione). Ciasteczka dobrze trzymają kształt. Tylko od razu po upieczeniu robią się niestety twarde. Pewnie muszą swoje odleżeć, żeby zmięknąć. Jeśli chcecie ten proces przyspieszyć, włóżcie do puszki z nimi kawałek jabłka.

Guziki robi się bardzo łatwo. Większym kółkiem (szklaneczką, kieliszkiem) wycina się ciasteczko, mniejsze kółko odciska, a rurką do napojów robi się dziurki. Niestety nie ja to wymyśliłam, tylko podpatrzyłam u Ziutki :).


Właściwie dlaczego ciocia? Nie przyczepił mi się jakiś stereotyp? Równie dobrze zaleźć za skórę może upierdliwy wujek. Prawda?

Blogerzy wspierają Szlachetną Paczkę 



 

piątek, 14 grudnia 2012

Pierniczki - nasza świąteczna tradycja.



Pamiętacie "Skrzypka na dachu"? Tradycję, z którą się zmagał główny bohater i którą zmieniał pod wpływem córek? Właśnie: zmieniał czy może rujnował, psuł?
Tradycja... 
Pierwsze skojarzenie: dom. Mój dom rodzinny.
Tradycja Wigilii. Babcina bułka z makiem, pyszna zupa grzybowa i smażone uszka. Zupełnie inne niż gotowane. Nielubiany kiedyś kompot z suszonych owoców i kisiel żurawinowy. Śledzie, do których przekonałam się z wiekiem. I karp, na którego nie ma już miejsca po zjedzeniu tego, co wcześniej i który właściwie w moim domu zniknął. 
Choinka, rozdawanie prezentów "przed słodkim" i śpiewanie kolęd.
Dzień ważny, taki na który się czeka i... który jest trudny. Do zorganizowania, do pogodzenia wszystkich oczekiwań i potrzeb. Zawód. Jeden, drugi, trzeci. Na przykład taki, że dostało się "tylko" tyle,  że mimo wielu trafionych prezentów nie było takiego, że ach. Z tego na szczęście już chyba wyrosłam :).
Tradycję kształtuję teraz ja. Szukam rozwiązań i usiłuję je apodyktycznie narzucać. Nie wychodzi mi to do końca dobrze. To nie jest  dobry trop. Z apodyktycznością mi nie po drodze.
Ale to prawda. Mam swój udział w kształtowaniu tradycji. Przekonałam się o tym parę, a może już paręnaście lat temu. Strasznie zapracowana, zaganiana postanowiłam któregoś roku zrezygnować z upieczenia pierniczków. Przecież nie były tradycyjne, w domu mojej babci i mojej mamy ich nie było, to ja z dziećmi zaczęłam je piec. Wg. przepisu muszą trochę poleżeć - robiliśmy je zazwyczaj na początku grudnia. Moje dzieci zorientowały się parę dni przed Wigilią: Mamo, a czemu nie ma pierniczków? Jak to? To niemożliwe, że ich w tym roku nie będzie!


To jedno z moich ulubionych wspomnień związanych ze świętami Bożego Narodzenia. Uczucie radości, że jest to dla nich ważne, że jest to nasze, że dołożyłam swój kamyczek do tradycji. Upiekliśmy je wtedy. Chyba niekoniecznie wymagają leżakowania. Były dobre jak zwykle. Nasze ulubione :).


Pierniczki

składniki na jedną sporą puszkę:
  • 350 g mąki pszennej
  • 180 g miodu (pół szklanki)
  • 1 łyżka masła
  • 1 jajko (najlepiej z wolnego wybiegu)
  • 100 g cukru
  • 1/2 łyżeczki sody
  • szczypta soli
  • 2 łyżeczki przyprawy do piernika 
 Mąkę wsypać do miski. Miód doprowadzić do wrzenia, wlać do mąki. Dobrze wymieszać nożem. Jak już trochę przestygnie, dodać resztę składników i pracowicie wyrobić ciasto.Wygniatać energicznie i długo (robię to mikserem). Ciasto rozwałkowywać cieniutko (1-2 mm) leciutko podsypując mąką.Wycinać ciasteczka. Układać na zimnej, posmarowanej masłem blasze (albo na macie silikonowej).Piec w temperaturze 165 stopni z termoobiegiem na jasnobrązowy kolor przez ok. 8 minut. Pierniczki są jasne, za ciemne są przepieczone i robią się gorzkawe. Przechowywać w puszce.


 Bardzo lubimy te pierniczki. Są kruche, słodkie, smaczne. Zawsze pieczemy je z więcej niż jednej proporcji. To cały rytuał i zabawa. Rodzinne wałkowanie, wybieranie foremek, wycinanie ciasteczek i pieczenie. W surowych można zrobić dziurkę rurką do napojów - wtedy można je wieszać. Świetnie się do tego nadają pod warunkiem, że nie użyjemy ostrej nitki, tylko muliny, kordonka, wełny lub jakiejś podobnej. Pięknie wychodzą udekorowane lukrem.


Pierniczki te rozwałkowane cieniutko prawie nie rosną i praktycznie nadają się od razu do zjedzenia. Jeśli ciasto będzie grubsze, to urosną i trochę zmienią kształt. Wtedy od razu po upieczniu robią się twarde i muszą poleżeć.
Praktycznie się nie psują.
Ciasto od razu po zagnieceniu nadaje się do pieczenia, ale też można je zawinąć w folię (żeby nie wyschło) i przechować w lodówce. Tydzień na pewno wytrzyma, sądzę że też dłużej.
Inspiracją był przepis na pierniczki całuski z książki "Wigilia" Hanny Szymanderskiej.

Pierniczki biorą udział w tegorocznym Festiwalu Pierniczków:



świetnie nadają się na prezenty:

 
 
są jak najbardziej wegetariańskie i wigilijne:



i na jeden kęs:

Ciastka na jeden kęs - NAGRODA

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Zaproszenie do wspólnej zabawy: biscotti czyli podwójnie pieczone.

Pamiętacie post o biscotti, gdy zastanawiałam się jaka jest różnica między biscotti a cantuccini? Kto ciekawy niech wsadzi nos do kawy. Jakoś mnie nie zraziło to powiedzenie i trochę popytałam, poszperałam i... wiem, co następuje:
Dla Włochów teraz biscotti to po prostu ciasteczka. Najróżniejsze, wcale nie muszą być podwójnie wypiekane. Choć rzeczywiście kiedyś ta nazwa nie dotyczyła wszystkich słodkich, małych wypieków tylko bis - podwójnie, cotto - pieczone.
Cantucci natomiast... Cantucci to jest cantucci. Twarde, jak sucharki, wg. tradycyjnej, wiekowej receptury i tradycyjnie towarzyszące vin santo. Prawie świętość, zmieniać nie można. 
Bea mi podpowiedziała, że Włoszki same do końca nie wiedzą, jaka dawniej była różnica między cantucci/cantuccini i biscotti. Widać nie tylko ja jestem ciekawska, jeśli chodzi o tematy kulinarne, bo Bea też szperała i trafiła na włoskich forach na dyskusje na ten temat. Konkluzja była taka, że cantucci piekło się bez masła i dodatków (co najwyżej anyż i migdały), a biscotti były bardziej luksusowe. Te pierwsze towarzyszyły winu, te drugie mogły być spożywane w towarzystwie kawy i innych napoi.
Włoszką nie jestem i dla mnie biscotti to nie różne ciasteczka, lecz te charakterystycznie robione: pieczone w formie bułki, potem krojone na kromki i dosuszane w piecu. Lou Seibert Pappas w swojej uroczej książeczce "Biscotti" twierdzi, że inne nacje też mają takie wypieki: Żydzi mandelbrot, Niemcy zwieback, Duńczycy rust. Ciekawość podpowiada, żeby szperać w poszukiwaniu przepisów, piec i próbować. Wszystkie mają bardzo miłą cechę: nie psują się szybko. Świetnie nadają się na prezenty, bo są i smaczne i efektowne. Znając zasadę można pobawić się w modyfikacje, stworzyć biscotti swoich marzeń: z różnymi dodatkami, z różną mąką, cukier można zastąpić miodem, stewią lub... solą i upiec wytrawne. Możliwości jest sporo.

 
Zapraszam Was do wspólnej zabawy od 16 grudnia do 15 stycznia. Jeśli chcecie się przyłączyć, to wystarczy w tych dniach opublikować przepis na "podwójnie pieczone" (uwaga: nie dodajemy przepisów archiwalnych) i opatrzyć go banerem lub linkiem do zaproszenia.  Miło będzie, gdy wpisowi będzie towarzyszyło zdjęcie Waszych wypieków.
W podsumowaniu znajdą się wpisy zgłoszone przez Was w komentarzu bezpośrednio tutaj pod zaproszeniem lub na adres mailowy blogu: tarzynka@gmail.com (pamiętajcie potrzebny jest link do przepisu, podanie przez Was nicku i nazwy blogu ułatwiłoby mi zrobienie podsumowania). Można również zgłaszać przepisy dołączając do akcji na Durszlaku lub Mikserze Kulinarnym.
Czekam na Wasze propozycje. Będzie mi szalenie miło, jeśli przyłączycie się do zabawy :).

Baner można pobrać kopiując poniższy kod:


czwartek, 6 grudnia 2012

Ciasteczka kokosowe, czyli jak wykorzystać białka.

Zazwyczaj zostają białka. Na przykład jak robię krajankę z marcepanem (zazwyczaj z paru porcji, co najmniej z dwóch, to i tych białek robi się więcej). Albo jakieś kruche. Albo jeszcze coś innego. Wtedy mam kłopot. Bo przecież nie wyrzucę. 
Mogę zamrozić. Wkładam po dwa, trzy do słoiczka po musztardzie, podpisuję ile ich tam jest i mrożę. Mało wygodne. I dużo miejsca zajmuje. W sumie może być. 
Jak tych białek mam bardzo dużo, to... wyciągam formę do pieczenia muffinek. Do każdego dołka wkładam torebkę foliową, do niej wlewam 1 białko i wszystko wkładam do zamrażarki. Potem, jak już zamarzną, wyjmuję z formy, wkładam do większego worka w tych torebkach i mam poporcjowane po 1 białku. Pysznie wygodne.
Jak się ma silikonową formę do muffinek, to pewnie nawet torebki nie są potrzebne.
Czasami nie chce mi się mrozić. Czasami chce mi się upiec ciasteczka. W sam raz by wykorzystać białka. Szybkie, łatwe, smaczne. Można je przechowywać w puszce. Na pewno do tygodnia - dłużej nie próbowałam, bo nigdy dłużej się nie uchowały. Właściwie mają jedną wadę. Jak się ich za dużo zje, to zaczyna się mieć oponki. Coraz wyraźniejsze tłuszczowe oponki. Ech...


 Ciasteczka kokosowe

składniki na ok. 2 blachy ciasteczek:
  • 3 białka
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 100 g cukru
  • 20 g mąki pszennej
  • 50 g masła
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni (z termoobiegiem, bez niego do 190). 
Masło rozpuścić i odstawić - niech trochę przestygnie.
Białka roztrzepać (można widelcem, można też mikserem) stopniowo dodając cukier. Dodać wiórki i mąkę - wymieszać. Lekko ubijając (mikserem lub widelcem) wlać powoli masło. Wykładać łyżeczką na zimną blachę wyłożoną matą silikonową lub wysmarowaną masłem zachowując odstęp. Podczas pieczenia ciasteczka się rozpływają. Piec ok. 5 minut na złoty kolor.


Nie należy ubijać piany z białek tylko je roztrzepać. Wolę to robić mikserem, bo on sobie miesza, ja powoli dodaję składniki, nawet ręką się nie namacham, a ja leniwa jestem :). Masa wychodzi wprawdzie sztywniejsza niż osiągnięta za pomocą widelca, ale na ciasteczka to specjalnie nie wpływa - i tak się rozpływają podczas pieczenia. Ostatnio upiekłam je w foremkach na minimuffinki nakładając masę do 1/3 wysokości. Fajnie wyszły. Miały bardziej określony kształt niż te nakładane łyżeczką.


Czasem zostają mi żółtka. I naprawdę nie wiem, co z nimi zrobić. Doktor niemiec (znaczy się Alzheimer) zabiera mi wszystkie pomysły. A może to nie on? Może po prostu nie mam ochoty akurat wtedy robić kruchego ciasta czy spaghetti carbonara, bo zostałyby mi białka - i tak w koło Macieju? Podobno żółtka też można zamrozić, tylko trochę gęstnieją. Muszę spróbować.
Całych jajek mrozić nie należy. Też podobno. Uwierzę na słowo :).

Przepis gdzieś znalazłam dawno temu i... zapomniałam gdzie. Chyba na jakimś forum kulinarnym. Odrobinkę go zmodyfikowałam, ale chętnie bym podała linkę do orginalnego. Naprawdę starałam się teraz znaleźć i się nie udało.

To takie ciasteczka na jeden kęs. Zgubne, bo sięga się po następne i następne...

  Ciastka na jeden kęs - NAGRODA 

Ach, jeszcze jedno. Przecież nie zawsze zostaje wielokrotność trzech białek. I tu przydaje się matematyka. Przyznam się Wam po cichutku, że przy liczeniu ciągle się mylę. Poza tym łatwiej mnożyć lub dodawać niż dzielić, prawda? Dlatego sobie zapisałam ilość składników, która przypada na jedno białko.

proporcje na 1 białko:
  • 1 białko
  • 27 g wiórków kokosowych
  • 33 g cukru
  • 7 g mąki
  • 17 g masła
Jak ktoś nie ma wagi, to też nie szkodzi. Pamiętając, że 1 szklanka to 250 ml, a 1 łyżka to 15 ml, powinien wziąć 1/3 szklanki (4 łyżki) wiórków, 2 i 1/2 łyżki cukru, troszeczkę mniej niż 1 łyżkę mąki (1 łyżka mąki pszennej to 10 g) i troszeczkę więcej niż 1 łyżkę masła (1 łyżka masła to z kolei 15 g). Uff.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...