niedziela, 22 grudnia 2013

Kokosanki - smak z dzieciństwa.

Jak byłam mała, to... Nie mogę powiedzieć, że nie było dużo słodyczy. Nawet w okresie kartek na cukier w moim domu były. Cud, że nie toczyłam się niczym pączek, co więcej - nawet nie miałam nadwagi. Może dlatego, że trzeba było je zrobić w domu, a co za tym idzie, nie były dostępne w nadmiarze.
Czasami kupowało się kokosanki. W cukierni. Nieczęsto. Nie pamiętam, czy z powodu ich ceny, czy raczej braku dostępności. Były pyszne. Potrafiłabym ich zjeść całkiem sporo. Zawsze miałam z nimi związane uczucie niedosytu.
Zaczęłam gotować, potem piec. Wspomnienie kokosanek kusiło, by odtworzyć przepis, by zrobić je w domu. Takie, jak z cukierni. Próbowałam, szukałam i... wychodziły smaczne, ale nie do końca to samo. Właściwie straciłam nadzieję. Przestałam próbować.
 Zrobiłam ajerkoniak i znowu zostało mi mnóstwo białek. Wpadł mi w oko przepis Pawła Małeckiego na kokosanki. Zmniejszyłam tylko ilość cukru (bardzo zmniejszyłam,  i tak wyszły słodkie). W jakim szoku byłam, gdy odnalazłam zapamiętany smak z dzieciństwa! Wystarczyło tylko składniki wymieszać w misce trzymanej na parze...



Kokosanki

składniki:
  • 5 białek (ze średnich jajek)
  • 9 łyżek cukru (ok. 130 g)
  • 1 łyżka cukru z wanilią
  • 200 g wiórków kokosowych 
Do garnka wlać wodę tak, aby postawiona na nim miska jej nie dotykała. Zagotować i zmniejszyć ogień. Ustawić miskę (używam metalowej), wsypać cukier, wiórki i wlać białka. Mieszać do uzyskania gęstej, jednolitej masy. Odstawić do ostygnięcia.
Piekarnik rozgrzać do 170 stopni (z termoobiegiem, bez do 180).
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia (bądź matą silikonową) i łyżką układać na niej porcje masy (można też włożyć do rękawa i fantazyjnie wyciskać). Piec ok. 12-16 minut do lekkiego przyrumienienia. Studzić na kratce. Najlepsze tego samego dnia, ale można też przechowywać parę dni w puszce (troszkę gorsze, ale i tak nikt nimi nie gardzi ;) ).
Wyszło mi 30 sporych kokosanek.



Mam jeszcze jedno marzenie smaku z dzieciństwa. Ciasteczka z ciasta makaronikowego z kremem orzechowym i polewą czekoladową. Coś pysznego.  Myślę, że nie odtworzę, bo wspomnienie już za bardzo się zatarło. Będę gonić krółiczka i nigdy go nie złapię. A może to o to chodzi? Żeby gonić? No ale ciastka?!!!

sobota, 21 grudnia 2013

Ajerkoniak

Najpierw przychodzi do nas baba z jajami i kupujemy. Kurna, wróć. Nigdy w życiu nie przyszła do mnie baba z jajami, ani z cielęciną, ani z niczym innym jadalnym...
To jednak inaczej. Trzeba się pofatygować i znaleźć babę z jajkami. Albo faceta. Wszystko jedno. Byleby sprzedali nam jajka od kur szczęśliwych. No bo jak inaczej? Jeszcze nie daj Boże okaże się, że od smutnych, a alkoholizować się na smutno - niedobrze...
Potem trzeba się udać już do zwykłego sklepu, dobrze by było, żeby ze stoiskiem monopolowym (bo po co do dwóch chodzić?) i nabyć resztę.
I dobrze mieć mikser, który ukręci za nas kogiel-mogiel do białości. Bo inaczej należy lenia uśpić, wygonić, dać mu wolne, cokolwiek. Ja mikser mam. Co więcej taki, co kręci, a ja się gapię. Robię z leniem, dobrze mi.
Kolejna trudność, to butelki z dużym otworem. Albo może część jednak do słoika wsadzić? Wprawdzie mniej elegancko, ale człowiek nie zdenerwuje się usiłując nalać, jak zgęstnieje. Alkoholizować się w nerwie - też niedobrze...
Ukręcić, przelać, odstawić na trochę (tak 2-4 dni, bez przesady, ale może stać też dłużej). Nie zapomnieć próbować w trakcie. Inaczej nie uchodzi. Wprawdzie teraz jedzie spirytem, ale co tam. Jeszcze jedna łyżeczka i jeszcze... Smak trzeba dobrze wyczuć. To jeszcze jedna i jeszcze raz. Kurna, chyba się upiłam... ;)


Ajerkoniak

składniki:
  • 8 dużych żółtek
  • 8 łyżek cukru pudru
  • 1 łyżeczka cukru z prawdziwą wanilią
  • 200 ml spirytusu 96 %
  • puszka skondensowanego mleka niesłodzonego (ok. 400 g)
Żółtka ubić do białości z cukrem pudrem i cukrem z prawdziwą wanilią.  Jak najbardziej można to robić mikserem. Dalej ubijając dodać cienkim strumieniem mleko, a następnie spirytus. Przelać do butelki. Można spróbować. Im dłużej stoi tym jest bardziej gęsty i spirytus jest mniej wyczuwalny. Do picia nadaje się podobno po 2-4 dniach, ale spokojnie może postać dłużej.

Spiryt zabija salmonellę i inne dziady, nie?


Przepis Balbie z forum, które kiedyś było rewelacyjne, a teraz praktycznie nie istnieje...

Ajerkoniak w tym roku rozdaję w prezencie. Tylko wybranym :) 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Ciasto z gruszkami dla alergika.

Ciasto z gruszkami w grudniu? Komuś się coś pomyliło? Wychodzi, że mnie. Że jestem koszmarnie spóźniona, tak ze dwa miesiące. Niedawno kończyłam pakować do słoików ukochaną przez nas marmoladę gruszkową... Strasznie to stresujące, bo można nie zdążyć na święta i co? Przepadną? Dzieci by mi chyba tego nie darowały...
Z tymi gruszkami wcale tak bardzo zapóźniona nie jestem. Dalej u mnie na bazarze pewna pani sprzedaje pyszne konferencje w bardzo przyjemnej cenie. W "100 smakołykach alergika" jest ciasto. Przepiękne, z kawą, z bardzo intrygująco zapieczonymi gruszkami. Kusiło mnie, kusiło. I mimo mojego totalnego tegorocznego spóźnienia, upiekłam. 


Ciasto z gruszkami

składniki na formę o wymiarach ok. 23,5 x 13,3 x 7 cm:
  • 4-5 gruszek (u mnie 10, ale naprawdę małych)
  • syrop:
    • 3/4 litra wody
    • 200 g cukru
  • ciasto:
    • 300 g mąki pszennej
    • 140 g cukru
    • 60 g rozpuszczonej margaryny bezmlecznej lub klarowanego masła (użyłam masła)
    • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
    • 1 łyżeczka sody
    • 240 ml wody lub mleka roślinnego (nie ryżowego) - u mnie zwykłe mleko
    • 20 ml likieru gruszkowego (opcjonalnie) - użyłam 10 ml ekstraktu waniliowego
    • 1 łyżeczka cynamonu
    • 1/2 łyżeczki mielonej kawy
    • 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu
    • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
    • tłuszcz do wysmarowania formy
    • bułka tarta do wysypania formy (o niej zapomniałam - ciasto i tak pięknie odeszło)
Gruszki umyć i obrać. W garnku wymieszać składniki syropu, włożyć owoce, doprowadzić do wrzenia i gotować na małym ogniu 15 minut. Wyjąć gruszki i odstawić aż trochę przestygną.
Piekarnik rozgrzać do 170 stopni (z termoobiegiem, jeśli bez - należy temperaturę zwiększyć do 190 stopni)
Formę natłuścić i wysypać tartą bułką.  Składniki ciasta zmiksować na gładką masę. Masę przełożyć do formy (nie powinna sięgać wyżej niż do połowy wysokości - sporo rośnie). Do ciasta wcisnąć gruszki zachowując odstępy między owocami.
Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec ok. 35 - 40 minut. Patyczek włożony do ciasta (trzeba uważać, żeby nie trafić w gruszkę), powinien być suchy. Studzić na kratce.
Szkoda mi było wylać syropu po gotowaniu gruszek i pomieszałam go z 3/4 litra wody lekko gazowanej. Wyszedł całkiem smaczny napój. Jeszcze lepszy z dodatkiem soku z cytryny.

 
Ciasto mi nie wyszło tak widowiskowo, jak autorce. Pewnie dlatego, że miałam małe gruszki, które tylko trochę wystawały nad poziom ciasta, a że sporo wyrosło, to schowały się całe. Wyszło smaczne, jednak niestety kawy w nim nie czuć (szkoda, liczyłam że połączenie smaku kawy i gruszek będzie obłędne - swoją drogą naiwnie, 1/2 łyżeczki kawy, to mało). Cynamon, kardamon i imbir kojarzą mi się rozgrzewająco - pasują do deszczowej pogody, której teraz dostatek. Gorąca kawa lub herbata z kawałkiem ciasta z gruszkami, w wersji dla dorosłych polanym ajerkoniakiem - niebo w gębie.


niedziela, 15 grudnia 2013

"100 smakołyków dla alergików" - recenzja subiektywna.

Babcie (nie tylko) mają to do siebie, że wyrażają miłość karmiąc. Pewnie nie wszystkie tak mają, ale sporo z nich. Gotują, kupują, podtykają, tak jak umieją. Nauczyć je, że dziecko naprawdę zyska, gdy nie zostanie nauczone jeść po każdym obiadku deserku, to trudność. Nauczyć, że dziecko jest alergiczne i naprawdę nie może jeść tych wszystkich dobrych, zdrowych rzeczy, które się dzieciom daje - to czasem graniczy z cudem. Trochę generalizuję. Jest wiele mądrych osób, które to rozumieją, ale zakodowana u nas kulturowo ważność karmienia też jest potrzebna. Możemy się z niej podśmiewać, usiłować zdeprecjonować, ale myślę, że lepiej ją przekuć w mądre, zdrowe dawanie jedzenia. Skoro wielu osobom jest to potrzebne, to czemu nie? 
Tylko czasami można się poczuć zagubionym, gdy doświadczenia wyniesione z domu nic nie dają. Sprawdzone przepisy trzeba odłożyć do lamusa, bo nie można użyć większości produktów, których wymagają. I co wtedy? Nadchodzi czas szukania, szperania, uczenia się. Tak naprawdę alergie i nietolerancje pokarmowe to nie koniec świata. Można nie jeść mnóstwa rzeczy i jeść smacznie i w sposób urozmaicony. Tylko niestety trzeba się nauczyć gotować w sposób wykluczający to, czego nie wolno i znaleźć na to czas (dostępność gotowego jedzenia dla osób alergicznych to kolejny temat i chyba nie mam ochoty w tej chwili smędzić).
Pewnie najtrudniej jest ze słodyczami. Wiem, niezdrowe. Ale się chce, ale zbliżają się święta. To czas, gdy na coś fajnego można sobie pozwolić. Gdy pójdziemy do babci, to ta się zapłacze, że wnusio nie zje, nawet nie spróbuje własnoręcznie przez nią zrobionego makowca upieczonego z przepisu prababci. Zmienianie przepisu, dostosowywanie proporcji, tak żeby nie było: mleka, miodu, jajek itp. i żeby był dobry, nie jest łatwe. Wymaga prób.
Pewnie lepiej nie wyważać otwartych  drzwi. W "100 smakołykach dla alergików" jest i makowiec i wiele innych wspaniałych rzeczy. Warto mieć tę książkę, by czasami zaszaleć słodyczowo. Może warto ją kupić babci pod choinkę, by nie podtykała uczulonym maluchom tego, czego nie mogą jeść, a mogła swoją potrzebę dogadzania zaspokoić.
Szczególnie, że jest tam sporo całkiem fajnych przepisów, które mnie kuszą by je wykonać. Sprawdzonych, te co robiłam, wyszły. A jak nie musimy nie jeść jajek, mleka, masła, miodu, czekolady itp., to zawsze można zastępniki zastąpić ;).
 
 
 "100 smakołyków dla alergika" napisała Patrycja Wnorowska, która od lat zmaga się z ograniczeniami wynikającymi z alergii. Kusiło mnie, żeby napisać, że zupełnie tak jak ja (to zmaganie), ale jednak nie do końca. Dużo bardziej i dużo więcej wie. Prowadzi blog Smakołyki alergika, z którego dowiedziałam się naprawdę sporo rzeczy o alergii. Może tam zajrzycie?

sobota, 30 listopada 2013

Świąteczna zbiórka żywności

 Grudzień miesiącem dobroczynności? Przygotowania do świąt, nastrój budowany wszędzie, idea Świętego Mikołaja. Korzystają z tego organizacje zajmujące się dobroczynnością, sięgają nam do kieszeni. Mało romantyczne? Może mało. Mi to nie przeszkadza. Lubię mieć świadomość mechanizmów, które sterują moim działaniem, taki mały konik, żeby decyzje podejmować, jak najbardziej świadomie.  
Trudno jest pomagać mądrze, pomagać z empatią, tak by nie urazić. Jak Święty Mikołaj podrzucać to, co potrzebne. Nie dla poklasku, ale dla szczęścia obdarowanych. 


Banki Żywności podeszły z rozmachem do tegorocznej akcji. Znalazły sponsorów. Wymyśliły hasło "Weekend superbohaterów". Grają na emocjach. Och, zostanę supermenem, bo wrzucę do kosza ryż, cukier i olej, poprawię sobie ego. Hm, ta otoczka. Sama nie wiem, czy dobra, czy zła. Z drugiej strony pomoc trafia do potrzebujących:jadłodajni dla ubogich, noclegowni dla bezdomnych, domów dla samotnych matek, świetlic dla ubogich dzieci i innych organizacji zajmujących się pomocą dla najuboższych, z którymi Banki współpracują na codzień, nie tylko od święta i to mi się podoba. Nie mam ubogich sąsiadów, którym bym mogła pomagać, dołączę do akcji. 
Ryż, olej, cukier, przetwory mięsne i warzywne oraz słodycze. To podpowiedź. Wszystko z długim terminem ważności, które nie zepsuje się od razu.  Brakuje mi tu kasz. Jakoś ciężko mi wymyślić, jak wyczarować  święta Bożego Narodzenia z podanych produktów. Z kaszami byłoby łatwiej. Jak będziecie w jednym ze sklepów, kupcie coś dodatkowego, jakąś kaszę, ryż czy cukier, ale też coś, co by Was ucieszyło na świątecznym stole i dorzućcie się do zbiórki. Albo wejdźcie do charytatywnego sklepu internetowego i zróbcie zakupy. 
Wyślijcie sms'a:


 Odwiedzcie sąsiadów, którym trudniej się żyje i zanieście upieczony przez siebie piernik "na spróbowanie". Naprawdę warto się rozejrzeć dokoła i obdarować nie tylko najbliższych. 

Napisałam o Bankach Żywności, bo zostałam poproszona (co nie oznacza, że jest to spis sponsorowany), bo szczerze wierzę, że należy sobie/innym pomagać, bo staram się to robić na tyle, na ile umiem. Organizacji, które pośredniczą, ułatwiają nam dobroczynność jest więcej. W sumie nieważne, w jaki sposób się podzielimy. Ważne, żeby się podzielić.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Mus chałwowy na 2. urodziny

Kremowa chmurka obiecuje rozkosz. Stoi i kusi. Przypomina obłoczki, które wylatywały z kapelusza w Dolinie Muminków i można się na nich było zabrać do nieba. Jak już  się uda. Niestety jest kapryśna i czasem trzeba za Filifionką krzyknąć: "O, jaka piękna katastrofa!" i pogrzebać marzenia o niebie. Przynajmniej tym razem...
Drugi rok blogowania minął...
Nie będę robić podsumowań. Wiem, że lubię Tarzynkowo, jest dla mnie ważne. Skoro pomyślałam o nowej świeckiej tradycji, czyli przysmaku na urodziny blogu, to może warto ją stworzyć. Kremowa chmurka - mus chałwowy jest jak najbardziej godzien, by świętować nim 2. urodziny. Obłędny, kapryśny, wart starań i grzechu.



Mus chałwowy

składniki na ok. 10 porcji:
  • 600 ml śmietanki 30%
  • 250 g białej czekolady
  • 100 g chałwy
Schłodzić 500 ml śmietanki, czekoladę połamać na małe kawałki, chałwę pokruszyć. Do garnka nalać wodę i zagotować. Zmniejszyć gaz do minimum. Ustawić na garnku najlepiej metalową miskę (lub specjalne naczynie do rozpuszczania na parze) tak, żeby nie stykała się z wodą. Wlać 100 ml śmietanki, wsypać partiami czekoladę. Cierpliwie mieszać aż się cała rozpuści. Dalej mieszając dodawać pokruszoną chałwę aż do uzyskania gładkiej masy. Odstawić do ostygnięcia.
Schłodzoną śmietankę wlać do miski. Poczynając od wolnych obrotów miksera cierpliwie ubijać (jak najbardziej można ręcznie). Wymaga to czasu i wyczucia. Gdy śmietana zacznie gęstnieć i na powierzchni zaczyna zostawać ślad, najlepiej przerzucić się na ręczną trzepaczkę rózgową. Małym strumieniem wlewać ostudzoną masę czekoladowo-chałwową cały czas delikatnie ręcznie mieszając (używanie na tym etapie miksera może spowodować zmaślenie masy i rzeczony okrzyk: "O, jaka piękna katastrofa!"). Gdy obie masy się połączą przełożyć do małych miseczek lub do dużej miski i przez parę godzin schłodzić.


Wychodzi też świetnie z poniższych proporcji (ok. 12 porcji):
  • 750 ml śmietanki 30% (ok. 125 ml do rozpuszczenia czekolady i chałwy + reszta do ubicia)
  • 300 g białej czekolady
  • 125 g chałwy
Porcje, to rzecz umowna. To przecież mus, można go zjeść więcej lub mniej.
Bardzo nam smakuje i pięknie wygląda z pestkami granatu, aczkolwiek ten dodatek nie jest konieczny.


Autorka przepisu Agata Wojda twierdzi, że ten deser jest banalny. No nie wiem...

niedziela, 24 listopada 2013

Knäckebröd - szwedzki chleb chrupki.

Kiedyś był pożywieniem biedaków. Dodawali do niego zmielonej kory drzew. Pieczono okrągłe płytki z dziurą pośrodku - można je było długo przechowywać na strychu nałożone na patyk. A może nie na strychu a pod powałą - do końca nie jestem pewna. Kolebką chleba chrupkiego (a właściwie w dokładnym tłumaczeniu łamanego) jest środkowa Szwecja. Pieczono go tam od VI wieku. Tradycyjnie składał się z mąki żytniej razowej, wody i soli. Początkowo nie używano drożdży ani zakwasu - napowietrzano go dodając do ciasta śnieg lub potłuczony lód.  W XIX wieku praktycznie każda gospodyni w Szwecji i Finlandii go piekła. Rozprzestrzenił się na całą Skandynawię, zaczął być produkowany przemysłowo, teraz jest lubiany i w innych rejonach.
Z czasem powstało wiele wersji pieczywa chrupkiego. Pieczone jest na drożdżach i na zakwasie, z dodatkiem przypraw, ziół i ziaren. Dodawane jest do niego mleko i miód. Nie może go zabraknąć przy smörgåsbord, czyli szwedzkim stole - już na pewno przy jego świątecznej odmianie: julbord.
To moja wersja szwedzkiego chleba chrupkiego. Pierwsza jaką upiekłam. Jest pyszna. Będę powtarzać, ale też pewnie poeksperymentuję dodając inny zestaw ziół, przypraw i ziaren. W sumie szkoda, że nie mam strychu a na nim prętów do przechowywania knäckebröd. Albo chociaż jakiegoś prętu pod powałą ;).


Knäckebröd - szwedzki chleb chrupki.

składniki:
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka słodu lub miodu (podobno można pominąć)
  • 500 ml (2 szklanki) letniej wody
  • 600 ml (2,4 szklanki) grubo mielonej mąki żytniej razowej
  • 600 ml (2,4 szklanki) mąki pszennej (użyłam uniwersalnej 650)
  • 2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki kminku
  • 2 łyżeczki jasnego sezamu
  • mąka pszenna do podsypywania
W misce rozmieszać drożdże ze słodem i niewielką ilością (ok. 50 ml) letniej wody. Odstawić na 10-15 minut aż zaczną pracować (pojawi się na powierzchni coś w rodzaju piany). Dodać resztę wody, mąkę żytnią i pszenną, sól, kminek i sezam. Zagnieść ciasto ręcznie lub w maszynie - nie trzeba długo wyrabiać, tyle, żeby składniki się połączyły i dały uformować w kulę. Być może konieczne będzie dodanie większej ilości mąki pszennej. Uformować kulę, włożyć do miski, przykryć folią i zostawić do wyrośniącia na ok. godzinę aż podwoi swoją objętość.
Piekarnik (najlepiej z kamieniem do pieczenia) rozgrzać do 230 stopni.
Wyłożyć ciasto na stolnicę wysypaną mąką. Podzielić na 16 części. Z każdej uformować kulkę. Podsypując mąką bardzo cienko rozwałkowywać tworząc koło. Małą okrągłą foremką lub małym kieliszkiem wyciąć w środku dziurkę. Piec ok. 10 minut, aż stanie się chrupkie i twarde. W połowie pieczenia warto przewrócić na drugą stronę. Uważać, żeby się nie spaliło.
Układałam rozwałkowane pieczywo na papierze do pieczenia położonym na desce i razem z tym papierem zsuwałam na kamień. Wycięte środki też upiekłam - te zjedliśmy pierwsze. Aż się nam uszy trzęsły ;).



O chrupkim chlebie poczytałam sobie tutaj:
  • http://en.wikipedia.org/wiki/Crisp_bread
  • http://codojedzenia.pl/szwedzki-chleb-chrupki-knackebrod/
  • http://annesfood.blogspot.com/2011/12/swedish-crisp-bread-with-caraway.html - na przepisie stąd się wzorowałam





Domowe pieczywo i bułki

piątek, 22 listopada 2013

Chleb pszenny/orkiszowy na zakwasie z mąki razowej

Zmęczenie, łapanie srok za ogon, życie gdzieś pędzi, nie zdążam ze wszystkim. Ostatnio zdarza nam się kupować chleb - chyba tego nie lubię. Bo nie zdążam, nie wyrabiam się. Bo urośnięte dzieci więcej pieczywa jedzą i szybciej schodzi, albo mi się tylko tak wydaje. Ten chleb zazwyczaj piekę w sobotę. Bo jak zazwyczaj chleby na zakwasie wymaga zrobienia przy nim czegoś raz na parę godzin. Niedużo, ale gdy nie ma mnie cały dzień w domu, to staje się to niemożliwe.
Lubię go. Przede wszystkim dlatego, że przemycam w nim mąkę z pełnego przemiału i o dziwo nie ma marudzenia, że nie będą jedli. Może dlatego, że przypomina zwykłe bochenki kupowane w sklepie, aczkolwiek smakuje jednak inaczej. Bo wiem, że nie ma w nim polepszaczy. Stanowczo pojawia się często w naszym domu. Z mąki pszennej albo orkiszowej (z obu wychodzi), zawsze z razowej.



Chleb pszenny/orkiszowy z mąki razowej na zakwasie

składniki:
  • zaczyn:
    • 40 g zakwasu (pszennego, aczkolwiek z żytniego też wyjdzie dobrze)
    • 240 g wody (6 x więcej niż zakwasu)
    • 200 g mąki (5 x więcej niż zakwasu)
  • ciasto:
    • cały zaczyn czyli 420 g
    • wody (tyle samo, co zaczynu) czyli 420 g
    • mąki (2 x więcej niż zaczynu) czyli 840 g
    • 1 łyżka soli 
Zaczyn: wszystkie składniki wymieszać (na przykład w misce), przykryć (na przykład folią) i odstawić na blacie na 12 - 16 h.
Ciasto: wymieszać podane składniki i odstawić na 20 minut. Wyrobić dokładnie ciasto, aby było elastyczne, uformować z niego kulę, włożyć do miski, przykryć folią i odstawić do wyrośnięcia. Powinno podwoić swoją objętość. Trwa to dość długo, ok. 2-2,5 godziny. Spory koszyk (o średnicy ok. 28 cm) wyłożyć płótnem (np. czystą kuchenną ściereczką) i wysypać mąką. Ciasto wyłożyć na stolnicę, uformować bochenek, włożyć do przygotowanego koszyka i odstawić do wyrośnięcia na ok. 2 godziny. Dodatkowo wkładam koszyk do czystej, dużej torby foliowej. Piekarnik z kamieniem do pieczenia rozgrzać do 230 stopni. Spryskać wodą. Wyrośnięty bochenek przełożyć na rozgrzany kamień, naciąć (robię to ostrym nożem). Obniżyć temperaturę do 190 stopni i piec ok. 30 minut. Sprawdzić, czy chleb jest upieczony (wyjęty na chwilę i puknięty od spodu powinien wydawać głuchy odgłos). Jeśli nie, dopiec 5 - 10 minut i ponownie sprawdzić. Studzić na kratce.



To jest przepis podpatrzony u Wisły w Zapachu Chleba. Zrobiłam go po swojemu (no niestety uprościłam wykonanie, pewnie dlatego nie ma takich pięknych dziur, jak u Wisły), ale generalną zasadę, czyli takie a nie inne proporcje zakwasu, mąki i wody oraz sposób zrobienia, zachowałam. Chleb zawsze mi wychodzi. Ma małe dziurki też dlatego, że z samej mąki razowej ciężko uzyskać duże. Można go piec też z mąki chlebowej lub z mieszanki mąki chlebowej i razowej. Z tej proporcji wychodzi jeden duży bochenek lub dwa mniejsze (takiej mniej więcej wielkości, jak bochenek chleba pszennego kupowany w sklepie).  Ten chleb jest spory, ilość składników można zmniejszyć. Trzeba mieć tylko wagę, ważyć i trzymać się proporcji (zaczyn: płynny zakwas, woda, mąka w stosunku 1:6:5; ciasto: zaczyn, woda, mąka w stosunku 1:1:2 + odpowiednia ilość soli).
Zbijany koszyk do wyrastania chleba jest... ładny, bajerancki, drogi i trudno dostępny. Bardzo dobrze sprawdza się w tej roli zwykły wiklinowy wyłożony płótnem ;).



niedziela, 10 listopada 2013

Ciasteczka z białej czekolady z żurawinami


"Coś srebrnego dzieje się w chmur dali."
Bolesław Leśmian, Szczęście

To na początek. 
A potem...  "Chmurdalia" Joanny Bator. Wielość wątków i nastrojów. 
Ciocie Herbatki...


"... ani wojenna bieda nie wytrąciły Cioć Herbatek z rutyny życia towarzyskiego, nadal napełniały gościom filiżanki i zadawały pytania dokładnie takie, jakich oczekiwano, z tym że zamiast herbaty indyjskiej czy chińskiej serwowały ziołowe napary, a ciasteczka, jak zawsze podane na paterach ozdobionych a to kwiatem, a to paroma świeżymi liśćmi, słodzone były melasą. Mieszkańcy Kamieńska mówili, że gdy skończą się herbatki u Cioć Herbatek, nastąpi koniec świata..."
Wojennej biedy nie ma na szczęście, gościom serwuję herbatę, ciasteczka słodzę czekoladą, dodaję suszoną żurawinę i cukier z ziarenkami wanilii.
 Rozpusta? 


Ciasteczka z białej czekolady z żurawinami 

składniki:
  • 500 g mąki pszennej
  • 200 g cukru 
  • szczypta soli
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii (lub 1 łyżka cukru waniliowego)
  • 2 jajka
  • 4 tabliczki (400 g) białej czekolady
  • 1 paczka drożdży instant
  • 250 g miękkiego masła
  • 2 łyżki miodu
  • 1/2 szklanki śmietanki 
  • 1 szklanka (200 g) suszonej żurawiny
2 tabliczki czekolady pokroić w kostkę, odstawić. Do garnka wlać wodę, zagotować, postawić na nim metalową miskę (lub naczynie do rozpuszczania na parze) tak by nie dotykała wody, wlać śmietankę, włożyć połamane 2 tabliczki czekolady i mieszając ropuścić. Zdjąć z garnka, dodać 1 łyżkę masła i dokładnie wymieszać. Odstawić do ostygnięcia.
Utrzeć resztę masła. Ucierając dodać  cukier, szczyptę soli, ekstrakt lub cukier waniliowy, rozpuszczoną w śmietance czekoladę, jajka i miód. Mąkę wymieszać z drożdżami. Dalej ucierając dodawać ją niewielkimi porcjami do masy. Wsypać pokrojoną czekoladę i żurawiny, delikatnie wymieszać łyżką. Odstawić na godzinę.
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia lub matą silikonową. Łyżką wykładać porcje ciasta zachowując odstępy (ciasteczka się trochę rozjeżdżają podczas pieczenia). Piec 10 - 15 minut na złoty kolor. Studzić na papierze na kratce.
Wyszło mi 68 ciasteczek.



czwartek, 31 października 2013

Batony owsiane bez cukru - z morelami, włoskimi orzechami i biało-kawową czekoladą

Smuteczek jesienny... Chłodno i plucha. Coraz bardziej korci, by odwiedzić psychoterapeutę. Kurcze, jak on się nazywał? E.Wedel? A może lepiej skonsultować się z nutellą? Albo z Milką się zbliżyć? Jest ich trochę: Lindt, Goplana, Wawel, Manufaktura Czekolady... Zachęcają, kuszą (wszak to się im opłaca). I wszystko fajnie. Tylko dupa rośnie i ktoś po nocy zwęża mi spodnie w pasie.
Smuteczek jesienny... Mózg woła: nakarm mnie i siebie. Zrób zapasy tłuszczu na zimę. Ciężkie czasy nadchodzą, trzeba przetrwać.
Smuteczek jesienny... No dobra, ten mózg ma trochę racji. Poza tym manipulant jeden obiecuje, że będzie fajnie, a ja nie zawsze potrafię mu się oprzeć. Ale potrafię go trochę oszukać. Gdy już popłaczę nad brakiem mojej silnej woli, ratuje mnie, że sięgnęłam po owsiany baton, a nie przemysłową słodycz. A że smuteczek jesienny, to wrzuciłam do niego rozpustną biało-kawową czekoladę (bardzo mi pasowała do suszonych moreli i włoskich orzechów).Ot, taki mały grzeszek.



Batony owsiane z suszonymi morelami, włoskimi orzechami  i biało-kawową czekoladą

składniki:
  • 2 szklanki płatków owsianych (zwykłych, w wersji bezglutenowej z przekreślonym kłosem* )
  • 1 szklanka pokrojonych na kawałki suszonych moreli
  • 1 szklanka połamanych na kawałki włoskich orzechów
  • 200 g czekolady biało-kawowej (może też być sama biała)
  • 1/2 szklanki nasion słonecznika
  • 1/2 szklanki pestek dyni
  • 1/2 szklanki prosa (kaszy jaglanej)
  • 1/2 szklanki ziarna sezamu
  • 1 puszka mleka skondensowanego niesłodzonego
Piekarnik nagrzać do temperatury 130 stopni Celsjusza (z termoobiegiem, bez niego do 140).
Blachę (o wymiarach ok. 26x38cm) wyłożyć papierem do pieczenia.
Suche składniki wsypać do sporej miski i wymieszać.
Mleko podgrzać do temperatury ok. 40 - 50 stopni. Ma być wyraźnie ciepłe, ale nie ma się gotować. Temperatura nie jest tu kluczowa, odchylenia są dopuszczalne.
Zalać mlekiem suche składniki i wymieszać. Przełożyć na blachę, wyrównać.
Piec 1 godzinę. Wyjąć, przełożyć do góry dnem na większą blachę, zdjąć papier. Wstawić do piekarnika na 15 minut, żeby dosuszyć spód.
Studzić na kratce. Po 15-20 minutach pokroić. Przechowywać w puszce do tygodnia. Zazwyczaj wytrzymują dłużej, ale zdarzyło mi się, że zaczęły pleśnieć w drugim tygodniu. Pewnie ich trochę nie dosuszyłam, aczkolwiek w smaku i wyglądzie wszystko było ok.



*W wersji bezglutenowej trzeba koniecznie użyć płatków owsianych z przekreślonym kłosem (można dostać w sklepach ze zdrową żywnością). Owies oczywiście ma w sobie białko, ale spora część osób uczulonych na gluten, może je jeść. Z tego, co wiem, problemem są "zanieczyszczone" uprawy. Na szczęście nie jakąś chemią czy truciznami, ale zbożami: pszenicą, żytem czy jęczmieniem. Stąd też owies czy płatki z niego nie są uznawane za bezpieczne dla bezglutenowców. Można o tym poczytać na stronie o celiace.

środa, 30 października 2013

Zupa dyniowa z chrupiącym boczkiem w miodzie

Dynia w zupie. Słodka przełamana solą. Smak słonego boczku przełamany słodkim miodem. Pomieszanie takie smaczne. Ale to nie do końca proste. Smaki nie tylko słodki i słony. Bo i dynia, i pory, i gałka muszkatołowa, i pieprz.
Lubię zupy dyniowe. Nie wszystkie. Z pomarańczami i mlekiem kokosowym do mnie nie przemawiają. Za to połączenie dyni i porów uważam za genialne. W tej zupie także. 


Zupa dyniowa z chrupiącym boczkiem w miodzie

składniki dla 4 osób:
  • ok. 750 g dyni (po obraniu i wyrzuceniu miąższu z pestkami zostaje ok. 600g)
  • 1 spory por tylko biała część (ok. 170 - 200 g)
  • ok. 750 ml bulionu z warzyw 
  • 1/4 łyżeczki startej gałki muszkatołowej 
  • 1/4 łyżeczki pieprzu mielonego
  • 1/2 - 1 łyżeczka soli (zależy od słoności bulionu)
  • 2 - 3 łyżki oliwy lub oleju rzepakowego
  • 4 - 6 plastrów boczku wędzonego cienko pokrojonego
  • 2 - 3 łyżeczki miodu gryczanego
Dynię obrać ze skóry, usunąć miąższ, pokroić na kawałki. Umyć pora, pokroić na grube plastry. W garnku rozgrzać tłuszcz, zeszklić na nim pora, dodać dynię. Zalać gorącym bulionem tak by warzywa były przykryte. Gotować pod przykryciem aż dynia będzie miękka (trwa to ok. 30 minut). Zestawić z ognia, lekko przestudzić i zmiksować. Dodać gałkę, pieprz i sól. Zamieszać, spróbować, ew. doprawić. Podgrzać mieszając by zupa się nie przypaliła.
Plastry boczku pokroić na kawałki i lekko przyrumienić na patelni. Dodać miód. Jak się rozpuści, to pomieszać z boczkiem. Podawać zupę z miodowymi chipsami z boczku.


Bulion warzywny można zastąpić drobiowym. Można też użyć po prostu wrzątku. Wielbiciele zup zabielanych mogą dodać do niej śmietany - wg. mnie nie jest to zupełnie konieczne, zmienia też trochę smak.  Zupa świetnie też smakuje posypana pestkami dyni.


Dyń coraz więcej, stają się modne. Na bazarze łatwo je znaleźć. Gorzej z dowiedzeniem się, jak się nazywa gatunek, który chcę kupić. Metodą prób i błędów dochodzę do tego, która jest smaczna, do czego pasuje. Gdy gotowałam tę zupę, miałam akurat połówkę muszkatołowej prowansalskiej. To w miarę płaska dynia piżmowa (cucurbita moschata) z ciemnozieloną skórką, która z czasem zmienia kolor na brudnopomarańczowy. Miąższ ma pachnący lekko melonowy, o intensywnej barwie. Jest pyszna. Zdaża mi się robić z niej surówki, rewelacyjnie wychodzi z niej dżem z kardamonem. W pierwszym momencie myślałam, że to błąd, że ugotowałam z niej zupę, ale sprawdziła się. Zupa wyszła pyszna. Choć bardzo dobra jest też z hokkaido, butternuta czy zwykłych gatunków pomarańczowej dyni, które można dostać nawet w supermarketach. 
Z tą dynią jestem zaprzyjaźniona od lat, ale dopiero teraz przypisałam jej nazwę (myślę, że dobrze, ale głowy nie dam :) ) - jak należało się spodziewać dzięki Bei, w tym roku opisała ją szczegółowo.

Zupa dyniowa z chrupiącym boczkiem w miodzie bierze udział w Festiwalu dyni

poniedziałek, 28 października 2013

Ciasteczka krówki

 
Jesień. 
Spadające liście i kasztany.
Nostalgia i odlot.
Dekadencja. 
Opium? kokaina? czy... ciasteczka krówki?
Malutkie kosteczki, słodkie i uzależniające. 


Ciasteczka krówki

składniki na dużą prostokątną blachę np. 26cm x 38cm:
  • 500 g mleka w proszku
  • 450 g miękkiego masła
  • 400 g cukru pudru
  • 4 żółtka
Piekarnik rozgrzać do 150 stopni.
Masło utrzeć na puch, ucierając dodać stopniowo żółtka i cukier puder. Na koniec dodać przesiane mleko i dokładnie wymieszać.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia. Rozłożyć na nim ciasto, wyrównać.
Piec ok. 30-45 minut aż ciasto będzie miało barwę cukierków krówek.
Wystudzić na kratce aż trochę stwardnieje. Pokroić na małe kostki, takie na jeden kęs. 

 

Przepisem na ciasteczka krówki podzieliła się Leoni na forum Kuchnia i życie. Zmniejszyłam w nim tylko ilość cukru (z 500 g na 400 g - wydaje mi się, że wystarcza, a i tak jest go dużo). Bardzo nam przypadły do gustu. Nie tylko nam zresztą. Wyniesione w świat zyskały wielu fanów :).

Ciasteczko za ciasteczkiem, gorąca herbata, słońce, taras, Kasia Nosowska i Agnieszka Osiecka: Kokaina... Nastrój snuje się jak babie lato :).


środa, 23 października 2013

Pieczona dynia z orzechowym winegretem

Kiedyś nie lubiłam miodu. Teraz też nie wyjadam go łyżką ze słoika. Jednak jestem jego fanką. Jego smaku i jego właściwości zdrowotnych. Nie wyobrażam sobie bez niego pierników i pierniczków (choć serce boli, że upieczony traci swe wspaniałe właściwości), pasjami dodaję go do sosów typu winegret, słodzę lody, piekę z nim pieczywo.
Pszczół coraz mniej, a z mojej okolicy zniknęły (mam nadzieję, że nie wszytkie). I to nie dlatego, że giną tak, jak na całej ziemi (przerażające, prawda?). Nie, podobno w moim mieście (choć to przedmieścia, ale administracyjnie to samo, co centrum w tym wypadku) jest prawo, że nie wolno hodować pszczół. Nie rozumiem zupełnie dlaczego. I strasznie mi smutno, że gdy chodzę na spacer, nie widuję już uli. Rzeczywiście zniknęły. Więc może to prawo nie podobno, tylko naprawdę? No cóż, głupota ludzka nie zna granic.
Pszczół coraz mniej. To przerażające. Mam nadzieję, że jednak przetrwają i będą zajmowały swoje bardzo ważne miejsce w przyrodzie. I egoistycznie mam nadzieję, że cały czas będzie miód, który mnóstwa smaku dodaje, nawet jeśli jest stosowany (tak jak w tym przepisie) jako przyprawa.


Pieczona dynia z orzechowym winegretem

składniki:
  • ok. 1 kg dyni
  • ok. 1/2 łyżki suszonych listków tymianku
  • ew. trochę soli
  • winegret
    • 1/4 szklanki orzechów włoskich
    • 1/2 łyżki miodu
    • 1 łyżka musztardy dijon
    • 1/4 łyżeczki soli 
    • 1/2 łyżeczki świeżo mielonego czarnego pieprzu
    • 2 łyżki octu winnego (u mnie malinowy)
    • 100 ml oliwy
Uprażyć orzechy. W tym celu piekarnik rozgrzać do 150 stopni. Orzechy rozłożyć na blasze i wstawić na 10 minut do piekarnika. Wyjąć, wystudzić.
Zwiększyć temperaturę do 180 stopni Celsjusza. Z dyni usunąć miąższ z pestkami, obrać ją ze skóry i pokroić w plastry o grubości ok. 1 cm. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Posypać listkami tymianku. Można trochę posolić. Upiec w piekarniku (trwa to ok. 15 minut).
W malakserze (robocie z nożem) zmiksować orzechy, musztardę, miód, sól i pieprz. Dodać ocet, zmiksować. Miksując stopniowo dodać oliwę. Masa powinna mieć puszystą konsystencję.
Dynię podawać gorącą, obok podać orzechowy winegret.

Piekłam z termoobiegiem. Jeśli go nie używacie można zwiększyć temperaturę pieczenia dyni o 10 stopni lub trochę wydłużyć czas. Orzechy prażyłabym w 150 stopniach.


Nie jestem wielbicielką pieczonej dyni. Wydaje mi się trochę za słodka, trochę za mdła. Jednak w połączeniu z orzechowym winegretem jest rewelacyjna. Mogłabym ją jeść i jeść. I nie tylko ja :).


Przepis na orzechowy winegret podpatrzyłam w książce Avner Laskin "Orzechy". Można go zjeść od razu lub przechowywać w lodówce  w zamkniętym słoiku do tygodnia.

U Bei trwa coroczny Festiwal Dyni. To ona "zaraziła" mnie nimi. Jej wspaniałe wpisy spowodowały, że co roku pojawiają się u nas w domu dynie, że nauczyłam się już rozpoznawać parę ich gatunków (choć wymaga to u nas umiejętności śledczych, dynie u sprzedawców to po prostu dynie, co najwyżej rozpoznawane są piżmowe butternuty - różnią się znacznie z wyglądu). Nawet bawi mnie doszukiwanie się informacji, co ja za gatunek mam właściwie w spiżarce :). 


Tym razem upiekłam zwykłą pomarańczową dynię kupioną w jakimś dużym sklepie nie śledząc, jak się właściwie nazywa. Jeśli jednak macie butternut (czyli piżmową), to pieczona będzie bardzo dobra.

wtorek, 22 października 2013

Miodowe precle z mąki orkiszowej na żytnim zakwasie

 Właściwie do wszystkich ideologii podchodzę z dystansem. Kojarzą mi się z tym, że wiedzą lepiej i są impregnowane na argumenty przeciwników. Raczej nie powołują się na badania, tylko na to, że tak po prostu jest, że to przecież oczywiste, to widać. Nie biorę na wiarę. Natomiast mogę się zastanowić. Pomyśleć, czy może jest coś na rzeczy. 
Teoria, że gluten wszystkim szkodzi i że należy go wyeliminować z diety, do mnie nie przemawia. Tysiącletnie doświadczenia mówią, że można go jeść.  Z drugiej strony w ostatnim czasie rolnictwo rozwija się dużo szybciej niż nasze organizmy przystosowują się do nowej żywności, nie wszystkie rośliny są tymi samymi roślinami co kiedyś, mimo, że tak samo się nazywają. Żywności umiemy uzyskać coraz więcej, w dodatku tak się z nią obchodzić, że szybko się nie psuje, mimo, że kiedyś było to dla ludzkości zmorą. Coś za coś - nie psuje się, ale środki do niej dodawane być może nam szkodzą. Może nie od razu, może w dłuższym czasie. Może nie wszystkie tylko niektóre. Mimo badań mam wrażenie, że tak naprawdę jest mnóstwo pytań, na które nie znamy odpowiedzi.
To, że otyłość staje się plagą społeczeństw rozwiniętych, jest faktem. Natomiast wcale nie jest do końca pewne dlaczego. Tak naprawdę odpowiedź jest pewnie złożona i do końca nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. Jedna z teorii głosi, że może nasz (ludzkości) metabolizm głupieje i nie jest w stanie poradzić sobie z nowego rodzaju jedzeniem. Gdy przeczytałam u Patyski na blogu o mące orkiszowej dla której rozstała się z pszeniczną, pomyślałam: może coś w tym jest. Może to właśnie malutki dowód na potwierdzenie tej teorii?
Dowód nie dowód, badań nie robiłam, ale natchnęło mnie. Upiekłam precle z mąki orkiszowej z dodatkiem miodu. Wyszły pyszne.


Miodowe precle z mąki orkiszowej na żytnim zakwasie

składniki na 8 a nawet 10 sporych precli:
  • zaczyn
    • 80 g zakwasu żytniego z mąki razowej 
    • 2 x 150 ml mąki żytniej razowej
    • 2 x 150 ml wody
  • ciasto 
    • zaczyn
    • 3/4 - 1 szklanka wody
    • 4 łyżki miodu
    • 1 kg mąki orkiszowej chlebowej (u mnie typ 750) + trochę do podsypywania
    • 2 łyżeczki soli
  • 1 litr wody
  • 1 łyżka sody oczyszczonej
  • 1 jajko lub 1 białko pomieszane z 1 łyżką wody (można pominąć)
  • sezam do posypania precli
Zaczyn:
Zakwas wymieszać z 150 ml mąki i 150 ml wody. Wstawić do niewłączonego piekarnika lub do szafki na 8-12 godzin (np. wieczorem). Potem znów wsypać do niego 150 ml mąki i 150 wody, wymieszać (np. rano) i zostawić na ok. 8 godzin na blacie.
Ciasto:
Przelać zaczyn do miski. Dolać do niego 3/4 szklanki wody. Dodać miód. Wymieszać. Wsypać mąkę i sól. Wyrobić dość gęste, elastyczne ciasto. Być może będzie konieczne dodanie większej ilości wody (to zależy od mąki). Włożyć do miski, przykryć ściereczką lub folią spożywczą. Odstawić do wyrośnięcia, by podwoiło swoją objętość. U mnie trwało to ok. 2-3 godzin.
Przełożyć ciasto na posypaną mąką stolnicę. Podzielić na 8 w miarę równych części. Brać każdą część, rozpłaszczać na prostokąt o wymiarach ok. 4 x 25 cm, składając na pół i sklejając robić z niego wałek. Utoczyć go na długość ok. 60 - 70 cm, grubszy na środku, cieńszy na końcach. Uformować precel: zrobić z wałka okrąg, końce raz lub dwa razy (na zdjęciach są dwa) przepleść i podłożyć lekko przylepiając pod spód. Przykryć ściereczką i odstawić na ok. godzinę.
Rozgrzać piekarnik z kamieniem w środku do temperatury 230 stopni Celsjusza.
Przygotować deski mniej więcej wielkość kamienia wyłożone papierem do pieczenia.
W miseczce lekko roztrzepać jajko lub białko z wodą.
W garnku o średnicy trochę większej niż średnica precli (tak, żeby można je było spokojnie wkładać i wyjmować, ale też żeby całe się zanurzyły) zagotować 1 litr wody i dodać 1 łyżkę sody oczyszczonej. Do gotującej się wody wkładać na ok. 30 sekund precla (liczę powoli do 40), wyjmować, kłaść na deskę z papierem, smarować jajkiem i posypywać sezamem.
Zsunąć razem z papierem do rozgrzanego piekarnika na kamień. Piec ok. 15 minut w 230 stopniach. Studzić na kratce.




Uwagi:
  • Zaczyn to ciasto podwójnie zakwaszane. Można też zrobić ciasto potrójnie zakwaszane z 80 g zakwasu, 3 x 100 ml mąki i 3 x 100 ml wody.
  • Z podanych proporcji wychodzi ok. 2 szklanek zaczynu.
  • Ilość wody mnie zaskoczyła, bo ciasto wchłonęło jej naprawdę mało. Piekłam te precle również  z mąki pszennej chlebowej i potrzebowałam prawie dwa razy więcej wody.
  • Precle wychodzą dość spore. Spokojnie można podzielić ciasto na 10 części i zrobić je mniejsze. Takie mniejsze byłyby wygodniejsze w obsłudze.
  • Po uformowaniu precli układam je do rośnięcia na posypanej mąką stolnicy, by się nie przykleiły od spodu. 
  • Dodatek sody oczyszczonej powoduje, że precle mają piękny brązowy kolor.
  • Wyjmowałam je przy użyciu łyżki cedzakowej. Bardzo dobrze się sprawdzała, o ile któryś precel nie wyszedł mi za duży. Wtedy sobie musiałam pomagać czymś jeszcze (np. drewnianą łopatką) i było to o wiele trudniejsze.  
  • Po wyjęciu z wody układam precle na deskach mniej więcej wielkości kamienia, bo nie mam np. łopaty z której mogłabym je zsunąć do piekarnika. 
  • Smarowałam precle zarówno całym jajkiem jak i białkiem z wodą. Nie zauważyłam różnicy. I jedno i drugie mi niestety zostało, nie wykorzystałam całego. 
  • Posypywałam i czarnymi i białym sezamem. Spokojnie można się ograniczyć do jednego z nich. 
Mimo, że są pyszne, to wychodzi ich całkiem sporo. Najlepsze są jeszcze lekko ciepłe. Może następnym razem jednak upiekę z połowy porcji?


A pszczół jest coraz mniej.
 Niestety. 
Pszczółek przyjaciółek uwijających się w pocie czoła, by zapylić kwiaty.
Jeśli możemy pomóc im przetrwać, zróbmy to:


Precli na zakwasie nie może zabraknąć u Wisły:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...