poniedziałek, 30 czerwca 2014

Sałata z ziołami i truskawkami z sosem z octu balsamicznego

Połączenia nieoczywiste. Duże świeże liście lubczyku zjadane z sałatą zamiast lądujące w zupie? Nieoczekiwanie dobre. Nieoczekiwanie zaskakujące w połączeniu ze smakiem truskawek. Zabawa w misz-masz z tym, co rośnie w ogródku lub na parapecie. Zrywane prosto z krzaczka truskawki - marzenie. 
Ocet balsamiczny niestety w ogródku nie rośnie, przyjeżdża z daleka...



Sałata z ziołami i truskawkami z sosem z octu balsamicznego

składniki dla 4 osób:
  • 0,5 główki sałaty masłowej
  • garść ulubionych świeżych ziół (u mnie 4-5 sporych liści lubczyku, 4-5 sporych liści bazylii, 2 gałązki hyzopu)
  • 12 - 14 truskawek
  • sos:
    • 1 łyżka octu balsamicznego
    • 1 łyżeczka cukru
    • 0,25 łyżeczki soli
    • 3 łyżki oliwy lub oleju rzepakowego (najlepiej tłoczonego na zimno)
Umyć, osuszyć i porwać na kawałki liście sałaty. Ułożyć w sporej misce. Umyć i osuszyć zioła. Spore liście porwać na kawałki, mniejsze poobrywać z gałązek. Ułożyć zioła na sałacie. Umyć truskawki, poobrywać ogonki, włożyć do miski.
Wymieszać ocet z cukrem i solą (ja to robię w małym słoiczku). Mieszająć partiami dodawać oliwę lub olej. Powstałym sosem polać sałatę. Od razu po polaniu podawać.

Pierwszy raz jedliśmy taką sałatę z łososiem z grilla. Pyszne połączenie.


Twórczo  do lubczyku podeszła moja mama i z sukcesem zaczęła dodawać go do sałatki. Dzięki niej olśniło mnie, że świeże zioła zasługują na więcej eksperymentów. Też się pobawcie, naprawdę nie należy się przestraszać, że akurat nie ma się hyzopu czy innego bursztynowego świerzopu. Mięta, tymianek, szałwia, rozmaryn, melisa i wiele innych zasługuje na uwagę i próby łączenia ich smaków, dodawania do sałaty.

A truskawki prosto z krzaczka jadała sto lat temu moja babcia. W Kacianowiczach. Miejscu magicznym, bo znanym mi tylko z opowieści. Jadała do objedzenia, prawie do pęknięcia, do "już nie mogę". Bo takie pyszne, że przestać się nie udaje. A potem zakładała się z braćmi (wiecie, jak rodzeństwo potrafi podpuścić ;) ), że zje jeszcze 20. Wybierali dorodne, największe myśląc, że nie da rady. Zawsze wygrywała.

Dla ciekawych: hyzop wygląda tak i podobno stosuje się go głównie do potraw gotowanych i mięs...


niedziela, 29 czerwca 2014

Łosoś z grilla

Skojarzenia, asocjacje. Jedne biegną za drugimi. Łosoś z grilla kojarzy mi się z czerwcową Łebą. Wakacjami nie będącymi do końca odpoczynkiem. Czasem trudnym dla mnie. I pewnie dla tych, z którymi te wakacje spędzałam. Oczekiwaniem, co będzie. Z nadzieją, że to moje życie da się poskładać na nowo, że dam radę, mimo, że  właśnie nastąpiła  niepiękna katastrofa.
Czerwcowa Łeba była... stosunkowo pusta. Dopiero przygotowywała się na najazd letników. Jeszcze leniwie się rozkręcała w oczekiwaniu na sezon. Na plaży dało się wcisnąć szpilkę, co więcej bez problemu można było znaleźć miejsce i sąsiedzi nie zaglądali do naszego grajdołka. Było całkiem, całkiem, choć trochę smutno.
Nie byłam później w Łebie. Nie wiem nawet, czy knajpa (na szczęście już otwarta, a nie dopiero przygotowująca się do sezonu) w której jadałam pysznego łososia z grilla jeszcze istnieje. Jakoś nie przyszło mi wtedy do głowy, że można samemu pobawić się w odtwarzanie smaków. Nie wpadłam też na to, że można spróbować zapytać  o przepis kucharza. Choć wątpię, czy by zdradził, czym tak genialnie łososia doprawiał.
Minęło wiele lat. Smutek czerwcowej Łeby się zatarł i te wakacje wspominam coraz milej. Wszak byłam piękna i młoda, a co najważniejsze miałam nadzieję, że jeszcze będzie wspaniale. Łosoś nadal żyje w moich wspomnieniach. Nie, nie udało mi się go odtworzyć. Przez tyle lat nie da się zapamiętać smaku. Ten, którego robię, z tamtym ma tylko wspólny koperek i gruboziarnistą musztardę. I jeszcze to, że jest przepyszny ;).



Łosoś z grilla 

składniki dla 4 osób:
  • kawałek łososia o wadze ok. 600 g (najlepiej 4 dzwonka, ale może być też filet ze skórą)
  • marynata:
    • 1,5 łyżeczki octu z białego wina
    • 1,5 łyżeczki wody
    • 3 łyżeczki musztardy francuskiej z całymi ziarenkami gorczycy
    • 0,5 łyżeczki sosu worcestershire
    • 1/3 łyżeczki soli
    • 0,5 łyżeczki syropu z agawy lub miodu (wielokwiatowego lub z lipy)
    • 3 łyżeczki oleju
    • 3 łyżki posiekanego świeżego koperku
Łososia umyć i osuszyć. Wymieszać składniki marynaty i natrzeć nimi rybę. Włożyć do lodówki na 1-2 godziny (można też to zrobić poprzedniego dnia). Rozgrzać grill. Powoli piec na nim łososia położonego na tacce, po jakimś czasie przewrócić na drugą stronę. Delikatnie rozdzielić mięso widelcem sprawdzając, czy jest już gotowy.
Czasu grillowania niestety nie potrafię jednoznacznie określić. Zależy on od tego, jak mocno rozpalony jest grill. Lubię uzbroić się w cierpliwość i dać rybie powoli dojść na nie bardzo gorącym grillu. Wychodzi wtedy soczysta i pełna smaku.
Dużo lepiej na grillu sprawdzają się dzwonka. Nie rozpadają się przy przewracaniu i w rezultacie na talerzu wyglądają bardziej atrakcyjnie. Nie wiem w sumie dlaczego łatwiej dostępny jest filet. Grilluję go w całości (na porcje dzielę już gotowy), kładę go najpierw skórą do dołu, zżymam się, że przy przewracaniu mi się lekko rozpada, za to przy jedzeniu mniej jest zabawy z ośćmi. Może nie wygląda do końca jak z topowej restauracji, ale smakuje wybornie. Na przykład z michą sałaty z ziołami i truskawkami w sosie z octu balsamicznego. Pycha.


Na grillu u mnie rzadko bywa mięso czy kiełbasa. A jeśli nawet, to nie są to główni bohaterowie. Łosoś i warzywa, czasem grzyby dużo bardziej mi odpowiadają. Proste smaki, a jakie dobre.
Czasami pada deszcz. Spacer w kaloszach i pod parasolem - tak. Rozpalanie grilla - jednak nie. Taki łosoś świetnie też wychodzi smażony na patelni grillowej.
Kupuję łososia norweskiego. Bo smaczny, bo łatwo go dostać, bo mimo, że dziki łosoś może i zdrowszy, to norweski też zdrowy i go lubię. A Norwegia (i w ogóle Skandynawia) dobrze mi się kojarzy. Może już czas się tam wybrać i sprawdzić, czy rzeczywiście jest fajna? ;) 


Grilluj z łososiem norweskim!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Magiczna nalewka czarownic

Przygotowuje się do nocy Kupały. Nie, nie robi wianka z ziół, nie wstawia do niego świeczki i nie zamierza puszczać na wodę. Jeszcze nie. Nie w tym roku. Jeszcze mąż może zaczekać. Aż spotka tego, w którym się zakocha. Aż będzie pewna, że to ten...
A może już tego męża ma? Tego, który ją kocha nad życie. I szanuje. On wie, że w tę noc nie jest dla niego...
Przygotowuje się do nocy Kupały. Gromadzi korzenie, słodki miód. Spirytus.
Idzie się kąpać. Zanurza do wody z pianą. Wszak to noc wody. 
Wkłada na gołe ciało suknię. Tę ulubioną, powłóczystą, delikatnie ją otulającą. W ogrodzie blask księżyca. Wszak to także jego noc.
Idzie zebrać orzechy. Zielone. Płaczące ciemnym sokiem, który trudno zmyć. Dorodne. To noc urodzaju.
W swojej kuchni zapala świeczkę. Noc ognia. Miękki płomień uprzytulnia mrok. Jest bezpiecznie i miło. Będzie nalewka. Magiczna nalewka czarownic. Ta, która ją robi, wie. Jest w niej mądrość. Dobra mądrość. Źli ludzie mówią o takich wiedźma, czarownica. Ale nie myślmy o złych ludziach, którzy boją się nalewek i ziół, a jeszcze bardziej kobiet je robiących.
Już. Trzeba odstawić słój na okno. Rano zajrzy do niego słońce. Wszak to także jego noc.


Magiczna nalewka czarownic

składniki:
  • 13 zielonych orzechów
  • 10 ml miodu
  • 10 g cukru (może być biały, może być trzcinowy)
  • 2 laski cynamonu
  • 0,25 gałki muszkatołowej
  • 0,5 l spirytusu
  • 0,25 l wódki
Orzechy umyć i pokroić w plastry (albo w inne nieduże kawałki). Koniecznie w rękawiczkach, strasznie brudzą. Wrzucić je do słoja. Dodać cynamon, startą gałkę i miód. Zalać wymieszanym spirytusem z wódką. Zamknąć, odstawić w nasłonecznionym miejscu na 6 tygodni. Co parę dni wstrząsać słojem, by miód się rozpuścił. Po tym czasie zlać nalewkę wyrzucając orzechy.
Zagotować cukier w małej ilości wody. Gdy ostygnie, przecedzić przez sitko wyłożone gazą. Wlać do nalewki. Odstawić na kolejne 6 tygodni.
Przecedzić powstałą nalewkę starając się, by osad się do niej nie dostał. Wlać najlepiej do ciemnych butelek. Odstawić na co najmniej 3 miesiące (w ciemne miejsce, w tej chwili nalewka nie lubi już słońca).



Nalewka zrobiona. To nie do końca prawda, że ta noc nie jest dla męża. Wszak to noc płodności, radości i miłości. Zrzuca sukienkę, wślizguje się do wygrzanego łóżka. Nalewkę będą próbować później... ;)


To oczywiście opowieść, bajka. Wymyślona. Jak w wielu opowieściach, trochę prawdziwych rzeczy w niej jest. Nie trzeba jej robić dokładnie w noc Kupały czy w noc świętojańską. Jednak dzięki nazwie i nawiązujecemu do niej zaleceniu, żeby właśnie w tę noc robić nalewkę, łatwiej zapamiętać, że orzechy są właśnie teraz najlepsze. Już spore, ale w środku jeszcze nie zdrewniałe, dają się pokroić. Taki stan trwa parę tygodni. W moich okolicach w tym roku właściwie jeszcze są za małe, myślę, że można z tydzień lub dwa poczekać. Ale już o nich pamiętam, bo wszak to magiczna nalewka czarownic związana z nocą świętojańską ;). Kiedyś robiłam tę nalewkę w połowie lipca i jeszcze dało się pokroić orzechy, choć przyszło mi to z trudem. Nalewka wyszła jak zwykle bardzo dobra, problem był tylko z krojeniem.
13 też się kojarzy z czarownicami, prawda? Myślę, że stąd ta liczba orzechów. Nie robimy lekarstwa (choć akurat ta nalewka, jak każda z orzechów włoskich, świetnie się sprawdza w dolegliwościach żołądkowych), nie trzeba się jej sztywno trzymać. 12 dużych czy 14 małych będzie też dobrą ilością.
Dobra jest z miodem lipowym, dobra z gryczanym. Myślę, że z innym też wyszła by pyszna. 
3 miesiące może się przedłużyć. Jak długo stoi (tylko koniecznie w ciemnym miejscu), robi się jeszcze lepsza. 

Przepis znalazłam bardzo dawno (z kilkanaście lat temu) na jakimś forum. Teraz już nie jestem w stanie go znaleźć. Pewnie nawet nie było do końca kulinarne. Wypróbowałam i powtarzam. Przepis jest tego wart.


niedziela, 15 czerwca 2014

Dżem truskawkowy

Czas truskawek. Totalny. Małe, pachnące owoce kuszą i namawiają. Kupuję łubiankę za łubianką. Jemy. Marudzimy: o te dzisiaj jakieś trochę mniej smaczne. Albo zachwycamy się: jej, ale dobre i sięgamy po kolejny owoc, zaraz się kończą. To czas truskawek i dobry dla nich rok. Ach!
Wyhodowałam żmije na memłonie (wiem, wiem, to nie jedno słowo, ale dwa, ale memłono to zupełnie co innego niż mem łono ;) ). W spiżarce nic ich nie kusi. Jak nie przyniosę i pod nos nie podstawię, to sami nie pójdą. Nie to nie, wolą kupne dżemy - trudno. Z koniem kopać się nie będę. Nie zrobię kolejnych dżemów, będę miała więcej czasu...
 Tyle, że są wyjątki.
Wyjadamy owoc za owocem i nagle pada pytanie: Co z dżemem truskawkowym? Chyba już najwyższy czas! Jak to nie będziesz robić? Bo stoją jeszcze słoiki w spiżarce? Jakie słoiki? No przecież nie z dżemem truskawkowym. Już dawno zjedliśmy. Nie mów, że nie zrobisz!
Rzeczywiście, stoją słoiki, ale inne. Obiecali pomóc, przekonali mnie. Kupujemy łubiankę za łubianką, obrywamy ogonki, robimy dżem. Najlepszy na świecie. Pełen smaku i aromatu. I barwy. Bez obłędnych ilości cukru (klasyczny przepis, który każe wziąć kilogram cukru na kilogram owoców, nie dla nas). I znów stoją słoiki w spiżarce. Mam wrażenie, że długo stać nie będą ;).



Dżem truskawkowy

składniki na ok. 4-5 słoików 300 ml:

  • 1 kg truskawek
  • 380 g cukru
  • 2,5 łyżki pektyny
  • 1 łyżka soku z cytryny

Umyć truskawki. Obrać ogonki, włożyć do garnka. Cukier wymieszać z pektyną. Zasypać nim truskawki. Odstawić do lodówki na noc (najmniej na 6 godzin).
Następnego dnia doprowadzić do wrzenia, zmniejszyć ogień do minimum i gotować mieszając 5-6 minut zbierając tworzącą się pianę. Wlać sok z cytryny. Wymieszać. Przekładać do wyparzonych słoików i pasteryzować 20 minut.



Zamiast cukru z pektyną można użyć cukru z żelfixem 3:1. Tyle, że żelfix ma konserwanty, a ja staram się ich unikać.
Dżem ma dużo ładniejszy kolor, gdy odstawi się truskawki zasypane cukrem na noc. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda.
 

Milion smaków truskawek

sobota, 7 czerwca 2014

Rabarbarowe ciasto sypane - najprostsze na świecie

Są takie dni, gdy nic się nie chce. Tu strzyka, tu boli. Starość (?). W odrostach coraz więcej białych nitek, trzeba znowu zmierzyć się z farbowaniem. Nie lubię. I te wkurzające okulary do czytania...
Są takie dni, gdy nic się nie chce, BO TAK. To nie starość ;). Choć najchętniej warczałoby się: nie ruszaj mnie i chowało do kąta z czymś fajnym (książką ?, filmem ?) byle przeczekać. 
Są takie dni, gdy nic się nie chce... Toż to najpospolitsze w świecie lenistwo. Jeden z grzechów głównych. Ujć, niedobrze.
To ciasto jest wprost idealne na takie "nic się nie chce". Może nie jest szczytem elegancji, ale... Najprostsze na świecie. I jakie pyszne!




Ciasto sypane z rabarbarem

składniki na tortownicę o średnicy 24 cm:
  • 1 kg rabarbaru
  • 6 łyżek cukru (może być demerara, może biały)
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 0,5 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1 szklanka mąki pszennej (użyłam razowej, ale dobre też ze zwykłej)
  • 1 szklanka cukru trzcinowego demerara
  • 1 szklanka bułki tartej (można zastąpić kaszą manną)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 kostka (200 g) masła
Piekarnik nagrzać do temperatury 170°C (z termoobiegiem) lub 180°C  (bez).
Rabarbar umyć, odciąć liście i obrać. Pokroić na plasterki (na oko, między 5 a 8 mm). Wymieszać z 2 łyżkami mąki ziemniaczanej, 6 łyżkami cukru i kardamonem.
W misce wymieszać mąkę, cukier, bułkę i proszek do pieczenia. Tortownicę (o średnicy 24 cm) wysmarować masłem. Wsypać połowę mieszaniny (1,5 szklanki) tak, by równomiernie pokryła dno. Rozłożyć na niej przygotowany rabarbar. Łyżką posypać resztą suchych składników. Masło pokroić na plasterki i rozłożyć na wierzchu.
Wstawić do rozgrzanego piekarnika na dolny poziom. Piec godzinę i 10 minut. Jeśli góra zacznie się za mocno rumienić - przykryć folią aluminiową.
 

Najlepiej podawać z bitą śmietaną - do tego ciasta dobra ilość to pół litra śmietanki i 2 łyżki cukru z wanilią.
  

Cukier trzcinowy użyty do tego ciasta, nadaje mu fajny smak. Można go wprawdzie zastąpić zwykłym białym, ale wydaje mi się, że z gorszym skutkiem.
Rabarbar puszcza sok, masło się rozpuszcza. Jeśli piecze się w nie do końca szczelnej tortownicy, warto pod nią podłożyć spory kawałek folii aluminiowej. 

Rabarbar już się niestety w tym roku kończy. W lipcu będzie w nim za dużo szczawianów, żeby go jeść. To naprawdę ostatnie chwile, by wypróbować to ciasto.

Rabarbalove

czwartek, 22 maja 2014

Czekoladowe kokosanki

 
Miałam o nich napisać już dawno. Bo są absolutnie zachwycające. Idealne. Łatwe, proste i przyjemne. Piekłam je z pięć czy sześć razy, żeby im zrobić zdjęcia i... światło było nie takie, czasu nie miałam lub pomysłu na opowieść na fotografii. I jakoś tak się zjadały dużo szybciej niż ja się
zebrałam. Tak było zimą, gdy hoduje się tłuszczyk i z braku sezonowych produktów wykorzystuje te, co są dostępne cały rok.
Teraz już wiosna w pełni kusi szparagami i rabarbarem, rodzime truskawki też już są (pierwsze jadłam, drogie jeszcze, więc niedużo, ale jakie pyszne!). I jak tu pisać o czekoladzie i kokosie?
Jednak napiszę. Też dlatego, że przepis rewelacyjny i warto się nim podzielić. Szkoda, żebym zapomniała go tu zamieścić ;).



Czekoladowe kokosanki

składniki:
  • 5 białek (ze średnich jajek)
  • 9 łyżek cukru (ok. 130 g)
  • 1 łyżka cukru z wanilią
  • 200 g wiórków kokosowych  
  • 100 g gorzkiej czekolady
Czekoladę włożyć na 10-15 minut do zamrażalnika i zetrzeć.
Do garnka wlać wodę tak, aby postawiona na nim miska jej nie dotykała. Zagotować i zmniejszyć ogień. Ustawić miskę (używam metalowej), wsypać cukier, wiórki i wlać białka. Zamieszać, wsypać startą czekoladę. Mieszać do uzyskania gęstej, jednolitej masy. Odstawić do ostygnięcia.
Piekarnik rozgrzać do 170 stopni (z termoobiegiem, bez do 180).
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia (bądź matą silikonową) i łyżką układać na niej porcje masy (można też włożyć do rękawa i fantazyjnie wyciskać). Piec ok. 12-16 minut do lekkiego przyrumienienia. Studzić na kratce.
Wyszło mi 50 czekoladowych kokosanek.



Czekoladę  można pracowicie ścierać na tarce, ale można też połamać na kawałki i zmiksować w takim kubku z nożem.
Piekłam te kokosanki wiele razy. Wychodziły prawie zawsze rewelacyjne. Prawie czyni różnicę. Otóż raz masa była jakby za sucha, nie do końca się sklejała. Ciasteczka też wyszły trochę za suche. Smaczne, ale tylko poprawne. Teraz, gdyby mi się zdarzyła taka sytuacja, dodałabym jeszcze jedno białko.

Czekoladowe kokosanki świetnie się nadają, by zabrać je na piknik i upiec dla mamy:


Piknik majowy Co mamy dla mamy? Dzień Matki 2014 Zdrowe fingerfood

niedziela, 18 maja 2014

Ciasto jaglane z rabarbarem - bez glutenu, jajek i nabiału



Są ludzie i są parapety, mawia moja najstarsza córka. I coś w tym jest. Czasami ktoś, o którym myślę, że jest fajny, miły, dobry, zachowuje się tak, że aż mnie zatyka ze zdziwienia, że tak można. No i okazuje się, że nie ludź, a parapet. I co z tym zrobić? Przejąć się? Szkoda nerwów. Potraktować "siłom i godnościom osobistom"? Tak lepiej. Tylko, żeby naprawdę, żeby w środku czuć, że nie boli, a nie tylko pokazywać, że wszystko w porządku. 
A żeby w środku nie bolało, to trzeba mieć gdzie ładować akumulatory. Mieć grono, na które można liczyć. Z którym beczkę soli się zjadło i o którym wiadomo, że jak naprawdę coś się stanie, to nie zostanie się samemu. Nawet jeśli w zaganianiu codziennym nie ma czasu na częste kontakty, spotkania. 
Mam to szczęście, że w moim życiu są ludzie ważni dla mnie i mi życzliwi. Tak to czuję i dobrze mi z tym. I nawet, jak ktoś zachowuje się, jak parapet, to bardzo się tym nie przejmuję :). 
Klaudyna ogłosiła akcję "Kasza jaglana na słodko". Już myślałam, że się nie wyrobię, mimo że miałam pomysł i składniki. I wtedy okazało się, że jedna z osób, która jest dla mnie ważna (i która na pewno nie jest parapetem) nie powinna jeść glutenu. No a poza tym dziś Światowy Dzień Pieczenia Wprawdzie te wszystkie dni czegoś, to jakaś hucpa, ale... upieczenie czegoś dla ważnej osoby, to fajna rzecz. Specjalnie dla Asi:



 Ciasto jaglane z rabarbarem

składniki na tortownicę o średnicy 24 cm:
  • ciasto:
    • 1,5 szklanki kaszy jaglanej
    • 0,5 szklanki + 9 łyżek cukru trzcinowego demerara (czyli 260 ml)
    • 0,5 szklanki mąki kukurydzianej
    • 5 łyżek mąki ziemniaczanej
    • 1 kg rabarbaru
    • 0,5 łyżeczki mielonego kardamonu
    • 0,25 łyżeczki mielonego cynamonu
    • 80 g masła + do wysmarowania tortownicy (lub margaryny bezmlecznej)
  • sos:
    • 150 ml jogurtu naturalnego
    • 1 łyżeczka cukru z prawdziwą wanilią
    • 0,25 łyżeczki mielonego kardamonu
    • szczypta mielonego cynamonu
Ugotować 1 szklankę kaszy jaglanej (do garnka wlać trochę oleju, wsypać 1 szklankę kaszy, chwilę poprażyć mieszając, zalać 2 szklankami wrzątku, wsypać dużą szczyptę soli, przykryć i na małym ogniu gotować 20 minut). Zostawić do ostygnięcia.
Tortownicę wysmarować tłuszczem.
Piekarnik rozgrzać do 170°C (z termoobiegiem) lub 180°C  (bez).
Ugotowaną kaszę wymieszać z 0,5 szklanki surowej, 0,5 szklanki mąki kukurydzianej, 0,5 szklanki cukru trzcinowego i 3 łyżkami mąki ziemniaczanej. 3,5 szklanki powstałej mieszaniny zmiksować (nie musi być bardzo dokładnie) i wyłożyć nią dno tortownicy. Wyrównać.
Rabarbar umyć, odciąć liście i obrać. Pokroić na 2-3 mm plasterki. Wymieszać z 2 łyżkami mąki ziemniaczanej, 6 łyżkami cukru, 0,5 łyżeczki kardamonu i 0,25 łyżeczki cynamonu. Ułożyć w tortownicy. Posypać pozostałą (niezmieloną) częścią kaszy z dodatkami. Całość posypać 3 łyżkami cukru. Masło (lub margarynę) pokroić na plasterki i ułożyć na wierzchu ciasta. Piec 40 minut, potem odkryć i piec aż wierzch się przyrumieni (trwa to ok. 20 - 30 minut). Studzić na kratce (przed wyjęciem z tortownicy odczekać co najmniej 10 - 15 minut).
W czasie pieczenia przygotować sos: jogurt wymieszać z cukrem z wanilią, kardamonem i cynamonem.
Ciasto można podawać ciepłe lub letnie. Pyszne samo i z jogurtowym sosem.


Użyłam masła, bo my możemy je jeść. Jednak, gdy nie jest dozwolony nabiał w żadnej postaci, można je zastąpić margaryną bezmleczną.
1 szklanka surowej kaszy, to po ugotowaniu ok. 4 szklanki.
Opracowując przepis wzorowałam się na przepisie na szarlotkę jaglaną Olgi Smile.


”kasza
Rabarbalove

czwartek, 15 maja 2014

Szparagi orientalne

Szparagi moja miłość...
Szparagi monamur... mruczę udając poliglotkę od siedmiu boleści. Mruczę odłamując końcówki i się zastanawiam, czy jednak nam się nie przejedzą. Czekanie z utęsknieniem na koniec sezonu nas zaraz dopadnie? Koniec sezonu na ukochane szparagi witany z ulgą? Niedoczekanie, czas wprowadzić jakieś urozmaicenie.
Kopczyk odłamanych końcówek mi rośnie. Jeden, drugi, zupa będzie. Ekstra. Fajnie. Uwielbiam ją. Gdyby nie to, że ogrodniczka ze mnie taka, jak z koziej tylnej instrument dęty, to może bym kopczyk ze szparagami w ogródku założyła...?
Szparagi, miłość... Afrodyzjak? Czy ja wierzę w afrodyzjaki? Z czym się kojarzy kształt szparaga? Ostatnio gdzieś przeczytałam, że należy bardzo starannie wypłukać w wodzie łebki szparagów, żeby żadne ziarenko piasku nie pozostało. Niby racja, piasek w trakcie nie należy do przyjemności. Inna sprawa, że nigdy piasek podczas jedzenia szparagów nie chrzęścił mi w zębach, a główek wcześniej specjalnie nie myłam... Najlepszy afrodyzjak wg. mnie, to umysł i skojarzenia, tak à propos.
Może jednak odstąpić od najłatwiejszego i najpyszniejszego pieczenia (umyć, odłamać końcówki, ew. obrać, włożyć do wysmarowanego tłuszczem naczynia i na 8-10 minut do gorącego piekarnika)? Zarzucić najprostszą prostotę? Może spróbować innego sposobu na szparagi?


Szparagi orientalne

składniki:
  • 2 pęczki zielonych szparagów
  • 2 cm kawałek imbiru
  • 2-3 cebulki szalotki lub cebulki dymki
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 ostra papryczka (niekoniecznie)
  • 1-2 łyżki oleju do smażenia 
  • sos:
    • 4 łyżki sosu ostrygowego
    • 4 łyżki wody
    • 1 łyżka oleju sezamowego 
  • 2 łyżki sezamu
Szparagi umyć (do jakiegoś naczynia wlać czystej wody i pomajtać w nim łebkami, a nuż rzeczywiście jakiś piasek musi się z nich wypłukać?). Odłamać końcówki (zostawić na zupę - warto lub wyrzucić). Łodygi pokroić w 3-4 cm kawałki. Imbir i czosnek obrać. Czosnek pokroić na plasterki, cebulki i imbir drobno posiekać. Papryczkę przekroić na pół, usunąć pestki i pokroić w paseczki.
Na małej suchej patelni uprażyć sezam ciągle mieszając aż leciutko ściemnieje.
W miseczce wymieszać wszystkie składniki sosu.
Na dużej patelni (lub w woku) rozgrzać olej i wrzucić czosnek, cebulkę, imbir i papryczkę. Smażyć ciągle mieszając ok. pół minuty. Dodać przygotowane szparagi. Smażyć często mieszając aż trochę zmiękną (trwa to 2-3 minuty). Wlać sos, pomieszać, zagotować i lekko odparować, aby zgęstniał i oblepił szparagi. Podawać posypane uprażonym sezamem.


Takie szparagi można jeść same, można z ryżem, można jako dodatek do smażonego/pieczonego łososia. Można je włączyć do przyjęcia w stylu chińskim (takim, o którym pisałam w poście o bakłażanach). Wprawdzie sos ostrygowy jest charakterystyczny dla kuchni tajskiej, ale myślę, że będą pasowały. Wszak to szparagi orientalne.

Przepis Agnieszki Kręglickiej. Jak najbardziej wart polecenia.



Szparagi

poniedziałek, 12 maja 2014

Lody cynamonowe

A mi się marzy... Nie, wcale nie kurna chata. Marzy mi się czasami knajpka. Którą posiadam, prowadzę, mam stałych bywalców, do pogaduszek, do smakowania, do atmosfery. Marzenia z gatunku idyllicznych. Jest miło, sympatycznie, bez kłopotów. Słowem samo się kręci. 
W tej knajpce panuje ATMOSFERA przez duże ATMO. Wszystko wychodzi. Lody cynamonowe będące jednym z jej przebojów nigdy się nie ważą. Stoją sobie w pojemnikach i czekają (krótko) na nabywców, którzy porywają je ze sobą i lecą radośnie na spotkanie z kochaną osobą. W słońcu. Gdy fruwają motyle.  A gdy pada deszcz, między jego kroplami. Lub pod wesołym parasolem. 
Kto powiedział, że lodów nie można jeść w deszczu? 
Lub że gdy pada deszcz, to nie ma motyli?


Lody cynamonowe

składniki:
  • 500 ml mleka
  • 125 g cukru
  • 6 żółtek
  • laski cynamonu o wadze ok. 20 g
W sporej misce ubić żółtka z 1/3 cukru. Do garnka wlać mleko, włożyć laski cynamonu, wsypać 2/3 cukru. Wymieszać, zagotować. Wlać powoli do żółtek cały czas mieszając trzepaczką. Powstałą masę przelać z powrotem do garnka. Podgrzać mieszając drewnianą łyżką lub szpatułką, aż krem zacznie ją lekko oblepiać, a gdy przejedzie się po nim palcem, powinien się całkiem zmywać z łyżki. Natychmiast odstawić, wystudzić, wstawić do lodówki na 12h. Wyjąć laski cynamonu. Ukręcić lody.

Lody można kręcić w maszynie do lodów (polecam) lub przygotowaną masę wstawić np. w metalowej misce do zamrażalnika i co godzinę wyjmować i miksować. Po 4-5 godzinach powinny być gotowe. Ten zamrażalnik i miksowanie znam z teorii, nie wypróbowałam.



Lody z przepisu pana Roux. Są świetne. Mocno cynamonowe. Niestety czasami podczas robienia się ważą. Inaczej mówiąc odskakują. Jako krem byłyby już stracone. Cóż, jest we mnie sknera. Gdy pierwszy raz tak się stało, uznałam, że jednak spróbuję je dokończyć zamiast od razu wylewać. Okazało się, że w lodach tego zważenia nie czuć i nie widać. Jakby co, to tego nie napisałam i moje lody zawsze są perfekcyjne. Nawet przed ukręceniem :).


Tym razem lody zrobiła i pięknie ozdobiła Ola, która narysowała, jak wiązać mięso i dzięki której istnieje napis TARZYNKOWO na górze strony. I która kreatywnie robi mnóstwo wspaniałych rzeczy.


czwartek, 8 maja 2014

Bezglutenowe ciasto kokosowe

Dygresja 1.: Cukier krzepi - to hasło reklamowe wymyślone w okresie międzywojennym przez Melchiora Wańkowicza. Zarabiał też na reklamie - z czegoś trzeba żyć. Wtedy cukier to było samo dobro. 

Jestem już tym zmęczona i zaczynam mieć sieczkę w głowie. Chodzi o wszelkie publikacje, mody na temat co jeść, a czego nie. Co jest zdrowe, a czego unikać. I nie chodzi mi tu o konserwanty i chemię, o szprycowanie produktów, które mają dłużej poleżeć w sklepie. To zdzierżę. Chodzi mi o wszelkie: nie jedz pszenicy, nabiału, mięso prowadzi do śmierci, masło to zabójca, lepsza margaryna, margaryna jest szkodliwa, lekarze kłamią, szczepić dzieci nie należy. 

Dygresja 2.: moja malutka córeczka (miała niecałe pół roku, jak zachorowała) została zarażona wzw B. Wtedy jeszcze nie szczepiono przeciwko niej dzieci. Mieliśmy wszyscy szczęście, mała wyeliminowała wirusa w pierwszym możliwym momencie (czasem tak się zdarza). To straszna choroba. Mogła się zakończyć zniszczoną wątrobą i jej nowotworem, miałam tę świadomość. Myślicie, że jestem przeciwniczką szczepień?

We wszystkim należy zachować umiar. Bo przesada szkodzi. Wprawdzie przemawia do mnie, że warto swoją dietę oprzeć na produktach lokalnych (lepsza kasza jaglana niż quinoa - to akurat nie ze względów zdrowotnych), ale czasem można też i od tej zasady odstąpić.

Dygresja 3.: wiecie, że ktoś badając zawartość żelaza w szpinaku pomylił się o rząd wielkości (źle postawił przecinek)? Przez około 100 lat byliśmy katowani szaroburozielonymi, stającymi w gardle papkami (jakby nie można było smaczniej) w szkole i przedszkolu, bo będziesz strażakiem, jak będziesz jadł szpinak. Dopiero po długim czasie ktoś wpadł na pomysł, żeby zweryfikować tamte badania. I jak tu wierzyć w naukę i naukowców? 

Wprawdzie bezglutenowe (modnie), ale z  mleka (fuj, niemodnie) w dodatku słodzonego (o zgrozo). I jeszcze jajka! Z wiórkami kokosowymi i czekoladą (ratunku, nielokalne). Za to pyszne, w miarę łatwe i zachwycające z tego powodu, że właściwie bez wysiłku, jakby mimochodem tworzy się warstwa ciastowa i kremowa. I obie takie równiutkie.


Ciasto kokosowe 

składniki na małą formę keksówkę: 
  • ciasto:
    • puszka mleka skondensowanego słodzonego (ok.400-530 g)
    • 300 ml mleka
    • 2 jajka
    • 130 g wiórków kokosowych
  • polewa:
    • 100 g czekolady gorzkiej 
    • 50 ml śmietanki
  • odrobina tłuszczu (masła, bezsmakowego oleju) do wysmarowania formy
Piekarnik rozgrzać do 170°C (z termoobiegiem) lub 180°C  (bez).
Formę wysmarować tłuszczem i wyłożyć papierem do pieczenia.
Wszystkie składniki ciasta dobrze wymieszać i wlać do foremki. Foremkę włożyć do większej, do której nalać wody do takiego poziomu, ile mniej więcej chce się mieć w cieście warstwy kremowej. Wstawić do piekarnika. Piec 1 godzinę i 20 minut. Gdy wierzch zacznie się rumienić, warto ciasto przykryć folią aluminiową. Wystudzić. Wyjąć z formy, dobrze schłodzić w lodówce . 
Przygotować polewę: roztopić czekoladę w śmietance (wlać do garnka śmietankę, wrzucić do niego połamaną na kawałki czekoladę, podgrzewać mieszając do uzyskania jednolitej masy). Pokryć nią schłodzone ciasto. Ew. udekorować. Poczekać aż zastygnie.
Wg. mnie lepiej smakuje trzymane w lodówce.



Piekę to ciasto w foremce o rozmiarach 12x26x6 cm.
Gdy wykładam foremkę papierem, to tnę go na trzy kawałki. Jeden duży, który pokrywa większość powierzchni (tak samo jak przy pieczeniu chleba razowego - tam są zdjęcia foremki z papierem). Dwa przykrywające boki niewiele pod ten duży zachodzące. To zdaje egzamin i ciasto wychodzi równiejsze. Wcześniej wykładałam foremkę jednym sporym kawałkiem papieru. W sumie też było dobrze, tylko mniej pięknie.
Rozmiary foremki są orientacyjne. Ciasto nie wypełnia jej całej, nie rośnie, więc spokojnie może być mniejsza - wtedy ciasto będzie wyższe.
Zawsze piekłam to ciasto z mleka skondensowanego słodzonego polskiego, które niezmiennie od dawna jest w sklepach nie zwracając uwagi na wagę (teraz wiem, że to 530 g). Ostatnio kupiłam jakieś inne ("mojego" nie było), miało ok. 400 g, nie zwróciłam uwagi, że jest go mniej i upiekłam. Właściwie nie zauważyłam różnicy w cieście (choć oczywiście musiało być go mniej).
Polewy jest dużo. Zastanawiam się, czy następnym razem nie zrobić jej z połowy proporcji (50 g czekolady i 25 ml śmietanki) i pokryć tylko wierzch ciasta (pominąć boki). Teoretycznie śmietanka powinna mieć 30% tłuszczu, ale zdarzało mi się używać takiej z zawartością 12% i też było dobrze.
Przepis podrzuciła mi dawno znajoma, która znalazła go na blogu Moje wypieki.
  

poniedziałek, 5 maja 2014

Nie matura lecz chęć szczera... i kawowe biscotti z orzechami

Nie matura lecz chęć szczera zrobi z Ciebie oficera - mówiło się prześmiewczo w czasach socjalizmu. Bo i tak było, że do zrobienia kariery potrzebne były szczere chęci podporządkowania się systemowi, a niekoniecznie walory umysłu. Jednakowoż nie chciałabym, żeby mój syn został oficerem, a chciałabym, żeby zdał maturę. Jak najlepiej. Hm. Takie chęci mam od dawna, tylko czemu zaczęłam się denerwować? Zdrowy rozsądek (no nie ma po co specjalnie, najwyżej zda za rok, do wojska przecież nie biorą) poszedł się bujać? A może lepiej przywołać ulubioną ostatnio przeze mnie zasadę: nie należy się martwić na zapas, szczególnie, gdy nie ma się wpływu na to, co się stanie? Pewnie lepiej, choć wcale niełatwo. To może upiekę kawowe biscotti z orzechami...


Kawowe biscotti z orzechami

składniki na 18-20 biscotti:
  • 0,5 szklanki orzechów włoskich
  • 80 g masła
  • 150 g cukru dark muscowado
  • 2 jajka 
  • 1 łyżeczka pasty z wanilii (lub 1 łyżka ekstraktu lub 2 łyżki cukru z wanilią)
  • 2 łyżki kawy rozpuszczalnej 
  • 2 - 2,5 szklanki mąki pszennej razowej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,25 łyżeczki soli
  • 0,25 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
Nagrzać piekarnik do 160°C (z termoobiegiem, bez niego do 170).
Orzechy wsypać do płaskiej blachy i wstawić na 8 minut. Wyjąć, przestudzić, połamać na kawałki.
W misce utrzeć na puch masło, ucierając dodać partiami cukier, jajka, pastę z wanilii. Mąkę zmieszać z kawą, proszkiem do pieczenia, solą i gałką muszkatołową. Dodać partiami do masła z cukrem. Do ciasta dodać orzechy. Dobrze wymieszać.
Na wyłożonej papierem do pieczenia (lub matą silikonową) blasze uformować z ciasta placek grubości ok. 1,5 - 2 cm i długości trochę krótszej niż blacha. Piec w nagrzanym do 160°C piekarniku 25 minut Upieczone ciasto wyjąć na kratkę, lekko wystudzić. Ostrożnie przełożyć na deskę i ostrym (to ważne!) nożem pokroić na kawałki mniej więcej centymetrowej szerokości. Ułożyć na blasze wyłożonych papierem (lub matą). Włożyć ponownie do piekarnika na 10 - 15 minut. Wystudzić na kratce. Przełożyć do szczelnych pojemników (np. słojów lub puszek).


Dodałam do ciasta 2,5 szklanki mąki, ale mam wrażenie, że gdyby było jej mniej, to wyszłyby jeszcze lepsze. Następnym razem najpierw dodam 2 szklanki i jeśli z ciasta da się już formować placek, na tym poprzestanę.



Biscotti w poście maturalnym znalazły się nie przez przypadek. Można je upiec na zapas, szybko się nie psują. Złapać w locie, gdy biegnie się do szkoły (hm, wiem, lepiej wstać wcześniej i zjeść porządne śniadanie). Albo zjeść jako przegryzkę podczas uczenia się i ostatnich powtórek. Dostarczają złożonych węglowodanów, z których nasz organizm powoli uwalnia glukozę, będącą paliwem dla mózgu. W orzechach jest fosfor i witaminy z grupy B, które też pozytywnie na niego wpływają. Poza wszystkim innym są po prostu smaczne. 

Za maturzystów trzymam kciuki. Za ich denerwujących się bliskich też :).

Posiłek dla maturzysty Zdrowe fingerfood Piknik majowy

Biscotti świetnie nadają się na majówkę. Nie tylko tę w przerwie w zdawaniu matury ;). 

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

"Zwykły" biały chleb na zakwasie.

Pamięć ludzka jest zawodna. Rozmawiam ze znajomymi, którzy pamiętają mnie sprzed dwudziestu lat i okazuje się, że nasze wspomnienia się nie pokrywają. Oni pamiętają co innego niż ja. Inne zdarzenia zapadły nam w pamięć, odcisnęły się na długo, co innego wydało nam się na tyle nieistotne, żeby z niej wylecieć. Nie dojdę już, czy naprawdę uczestniczyłam w czymś, co ktoś pamięta, a ja nie mogę tego odnaleźć w zakamarkach mojego umysłu. Nie pisałam pamiętników, nie mogę się nimi posiłkować. Jednak wcale tego nie żałuję, nie boli mnie ta strata. Wierzę, że najważniejsze, istotne z jakiegoś powodu chwile ocalały.
Wiem, że praktycznie nie pamiętamy tego, co było zanim skończyliśmy 5 lat. Nie zdawałam sobie sprawy, że to co było później, tak wybiórczo ze mną zostaje.


Przechowuję obrazy, migawki. Nie wiem dlaczego akurat pamiętam małą, wiejską piekarnię w Podwilku. Oczekiwanie na chleb. Leniwe letnie popołudnie, brzęczącą gdzieś osę a może muchę. Drobinki mąki czy kurzu unoszące się w słonecznym powietrzu. Duże, pachnące, jeszcze gorące bochenki. Został fragment, migawka pamięci kojarząca mi się z prawdziwym chlebem. Taki też jest ten chleb, który ostatnio pojawia się u nas regularnie. Pierwszy powstał trochę przez przypadek i był tak pyszny, że zapisałam (wszak pamięć jest zawodna) proporcje użytych składników...


Chleb pszenno-żytni na zakwasie

składniki:
  • zaczyn:
    • 40 g zakwasu pszennego
    • 200 g mąki pszennej chlebowej 
    • 240 g wody
  • chleb
    • cały zaczyn - ok. 460 g
    • 460 g wody
    • 200 g mąki żytniej chlebowej
    • 720 g mąki pszennej chlebowej
    • 1 łyżka (15 ml) soli
Zaczyn: wszystkie składniki wymieszać, przykryć i odstawić na blacie na 12 - 16 h.
Chleb: wymieszać zaczyn, wodę i mąkę i odstawić na 20 minut. Dodać sól. Wyrobić dokładnie ciasto, aby było elastyczne. Uformować z niego kulę, włożyć do miski, przykryć folią i odstawić do wyrośnięcia. Powinno podwoić swoją objętość. Trwa to dość długo, ok. 2-2,5 godziny. Spory koszyk (o średnicy ok. 28 cm) wyłożyć płótnem (np. czystą kuchenną ściereczką) i wysypać mąką. Ciasto wyłożyć na stolnicę, uformować bochenek, włożyć do przygotowanego koszyka i odstawić do wyrośnięcia na ok. 2 godziny.  Piekarnik z kamieniem do pieczenia rozgrzać do 230 stopni. Spryskać wodą. Wyrośnięty bochenek przełożyć na rozgrzany kamień, naciąć (robię to ostrym nożem). Obniżyć temperaturę do 190 stopni i piec ok. 30 minut. Sprawdzić, czy chleb jest upieczony (wyjęty na chwilę i puknięty od spodu powinien wydawać głuchy odgłos). Jeśli nie, dopiec 5 - 10 minut i ponownie sprawdzić. Studzić na kratce.


Zakwas pszenny jest mniej kwaśny, łagodniejszy w smaku niż żytni. Chleb ten wychodzi też na zakwasie żytnim, jednak bardziej mi smakuje, gdy użyję pszennego.
Aby uzyskać zaczyn, zakwas mieszam koniecznie z mąką pszenną. Gdy zastąpiłam ją żytnią, chleb wyszedł mi za kwaśny, za bardzo zakwasowy.
Mąka chlebowa to mąka inaczej oznaczana liczbą 720. Można już taką dostać. Chleb jednak niewiele straci na jakości, gdy upiecze się go z mąki uniwersalnej (oznaczonej 650) albo wręcz poznańskiej, wrocławskiej, szymanowskiej itp (480, 500 czy 550). Warto tylko sprawdzić, czy nie ma w jej składzie proszku do pieczenia (wodorowęglanu sodu).
Przepis inspirowany przepisem na chleb pszenny.
Lubię chleby pieczone na kamieniu. Skórka wychodzi bardziej chrupiąca. Mniejsze jest też prawdopodobieństwo porażki, bo kamień dłużej stygnie i temperatura w piekarniku (który jest przecież narażony na wietrzenie podczas wkładania chleba i spryskiwania) jest stabilniejsza. Jednak można chleb upiec też na blasze. Wyłożyłabym ją papierem do pieczenia, rozgrzała razem z piekarnikiem i na nią wyłożyła chleb. Temperaturę bym obniżała do 190 stopni po 10 minutach od włożenia chleba. Tyle różnic.





Smaki dzieciństwa
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...